Autor |
Wiadomość |
Fristron z Avlee
Dołączył: 27 października 2004 Posty: 164
Skąd: Fristotele - zgadnij po nicku :)
|
Wysłany: 1 czerwca 2005 Legenda Ervandoru
|
|
|
Wieczór, 17 Vallathal (Maj), MCCLXXVI r. Drugiej Ery
Wszyscy popatrzyli na Dragonisa.
- O co chodzi? - spytał Bubeusz
- O to - rzekł, wstając i pokazując jajo
- Schowaj.. - jęknął Fristron
Za późno. Jajo zaczęło pękać z zatrważającą prędkością, święcąc naokoło. Wszyscy przysłonili oczy, dobiegł ich krzyk Dragonisa, któremu poparzyły się palce. Jajo wyszarpnęło się z rąk smoczego jeźdźcy i pomknęło ze świstem ku górom.
- Łapaj! Trzymaj! - wrzasnął Dragonis, machając w okół rękoma. Po chwili wskoczył na smoka i odepchnął się stopami od ziemi.
- Stój! - krzyknął Hell, łapiąc smoka za ogon. Stwór natychmiast usiadł, a Hell, by uniknąć zgniecienia, puścił go. Ifryt przekoziołkował kilka metrów, wpadł do pobliskiego wąwozu i zleciał do wody. Coś zaskwierczało, coś zaparowało i wody już nie było. Tymczasem Dragonis odleciał w ślad za majestatycznie płynącym i coraz wolniejszym jajem.
Magowie i biały nekromanta jak jeden mąż wzruszyli ramionami.
Ranek, 18 Vallathal (Maj), MCCLXXVI r. Drugiej Ery
Ognisko dogasało.
- Powiesz mi, czemu pomknąłeś jak wiatr za tym - rzekł Hell, dodając soczysty przymiotnik - jajem?
- Mmmh... wmhhh... - odrzekł inteligentnie Dragonis. Inaczej wszak nie mógł, gdyż miał całą głowę obandażowaną. Albo nie docenił zwrotności jaja, albo przecenił własną zwrotność. Tak czy siak wyrżnął w Ostre Szczyty. Smok, mniej pokiereszowany, miał dość rozumu by przylecieć z powrotem do towarzyszy.
- A może mi ktoś u licha powiedzieć, czemu to jajo poleciało jak fryga? - warknął ifryt do pozostałych. Zły chodził od wczoraj, gdyż w wąwóz, który wpadł, wylewano nieczystości. Dopłynęły aż tutaj.
- Silne pole magiczne - westchnął Fristron
- Krąg - dodał Bubi
- Uaktywniony - dopowiedział Mastorious
- Gdyby trzymał jajo w ukryciu, nic by się nie stało - zakończył Fristron
Patrzyli na dogasające ognisko. Czy ta dziwna przygoda z jeźdźcem smoków, przez którego musieli się tu na kilka dni zatrzymać miała związek z mężczyzną, który ostrzegałich przed coraz trudniejszym marszem? Wszyscy dochodzili do jednakowego wniosku.
___________ Nie ma na tym świecie altruistów. Są ci, którzy ich udają i ci, którym udawanie weszło w nawyk. |
|
Powrót do góry
|
|
|
Klaang
Dołączył: 19 stycznia 2005 Posty: 164
Skąd: a nie powiem...
|
Wysłany: 2 czerwca 2005 Legenda Ervandoru
|
|
|
poranek 15 Vallathal (Maj) MCCLXVI r. Drugiej Ery
Kiedy Ashanti przemykała w stronę wyjścia z lochów, nikt nie zwrócił na nią uwagi. Każdy zajęty był swoimi sprawami, a nawet gdyby ktokolwiek zauważył, że demonka opuszcza obóz - nie próbowałby jej zatrzymać. Kiedy mijała ostatnie umocnienia zastygła w pół kroku. Zza załomu znajdującego się kilka metrów przed nią wynurzyła się głowa wielkiego psa.
- Oran... Odejdź... - syknęła na niego Ashanti zniecierpliwiona. Ogromne zwierzę nawet nie drgnęło, nadal nie spuszczając jej z oczu. Ash doskonale wiedziała, że jak Orana nie ma za długo, to Klaang nie zważając na nic zaczyna go szukać - Odejdź mówię... Muszę przejść.
Kiedy Ash postawiła krok do przodu aby go wyminąć Oran obnażył kły i zastąpił jej drogę, groźnie warcząc.
- Odejdź. Nie chcę cię skrzywdzić... - Nie mówiła tego rzecz jasna z jakiejś przesadnej troski o samopoczucie zwierzęcia. Zdawała sobie sprawę, że gdyby zrobiła Oranowi krzywdę Klaang ścigałby ją nawet w piekle. - Wybacz... nie mam wyjścia... - mruknęła do zwierzęcia i aktywowała czar, który rozpalił jej dłoń zielonym światłem. W myślach obliczała siłę uderzenia, by nie zabić Orana, niechybnie narażając się tym rosłemu barbarzyńcy, a jedynie go obezwładnić. W momencie kiedy dłoń demonki zajaśniała magią Oran spiął się do ataku.
- Wybacz... - mruknęła Ash - ... nie mam wyboru - i wypuściła w stronę psa kulę energii zamykając oczy.
Ashanti nie usłyszała jednak skowytu trafionego pociskiem psa. Zdziwiło ją to nieco, ale nim zdążyła otworzyć oczy pod powieki zaczęło wdzierać się niebieskie światło a twarz zaczynał palić nieprzyjemny gorąc. Cofnęła się o kilka kroków. Wiedziała co się stało... To Klaang
- Wyjaśnij mi moja droga co próbujesz zrobić... Kazałem Oranowi cię pilnować, bo czułem w kościach, że będziesz chciała zrobić coś... nieodpowiedniego...- rzekł spokojnie barbarzyńca trzymając w dłoni lśniący magią topór.
- Odejdź Klaang. Nie twoja sprawa... - drżącym głosem odpowiedziała demonka rozglądając się za ewentualną drogą ucieczki, bo z tej odległości Klaang rozpłatałby jej czaszkę nim zaczęłaby inkantację czaru.
- Nie wiemy co lisz planuje. Rozsądnie byłoby jednak zaczekać... Wiem, jak się czujesz, ale nie jesteś bezużyteczna. Pomogłaś mi, pamiętasz?
- To nie ma nic do rzeczy. Odejdź. Udowodnię i tobie i temu... temu... Udowodnię wam...
- Nie przejdziesz. To zbyt niebezpieczne. - ciągnął Klaang nadal spokojnym głosem
- No to mnie zatrzymaj - krzyknęła odskakując i ponownie aktywując czar. Kula zielonego ognia poleciała w stronę Klaanga, który nie ruszył się z miejsca.
Spokojnym ruchem przesunął nadal płonący niebieskim światłem topór na tor pocisku, który odbił się od niego.
- Hmmm... widzę że nie żartujesz... - mruknął Klaang rozcierając bark, którym dość mocno odczuł uderzenie Ashanti - ... ale nie zmienia to faktu że cię nie przepuszczę..."
- Więc atakuj dryblasie - warknęła w jego stronę Ashanti obnażając miecz - No dalej.
- Nie chcę z tobą walczyć moja droga, ale jeśli nie pozostawisz mi wyboru będę zmuszony zrobić ci krzywdę. Nie puszczę cię na pewną śmierć, tylko dlatego, że lisz powiedział ci parę gorzkich słów.
- Nie masz wyboru! - warknęła ponownie Ash rzucając się z mieczem na barbarzyńcę. Zanim jednak cios doszedł celu Ashanti upadła przygnieciona ciężarem Orana, który zaszedł ją od tyłu. Zanim zdążyła się pozbierać olbrzymi pies złapał ją za gardło, nie przebijając jednak skóry zębami. Warczał tylko, czekając na polecenie Klaanga.
- Wysługujesz się psem? Dumny barbarzyńca, a taki tchórz? - dyszała Ashanti nie ruszając się jednak nawet o milimetr.
- Powstrzymaj swoją demonią dumę... Jesteś moją towarzyszką, szanuję cię i w walce oddam za ciebie życie, jeśli będzie trzeba, ale mnie tchórzem nawet ty nie będziesz nazywać... - mruknął Klaang wyraźnie urażony - Oran zostaw... sami to załatwimy.
Pies odszedł kilka kroków nie spuszczając demonki z oka. Zamieszanie jakie zrobili Klaang i Ashanti nie uszło uwadze strażników, ale jako że widzieli ich oboje w walce, żaden z nich nie odważył się podejść.
Klaang powoli zawiesił topór na plecach. Ashanti nie wiedziała co robi. Czyżby lekceważył ją do tego stopnia, że chciał z nią walczyć gołymi rękami? Klaang ukucnął w miejscu mamrocząc coś pod nosem. Demonka przyglądała się temu dziwnemu rytuałowi z szeroko otwartymi ustami.
-Przecież teraz jest kompletnie bezbronny... - pomyślała - ...wystarczyłby jeden cios... - Klaang powoli odłożył topór, który w momencie gdy stracił kontakt z dłonią barbarzyńcy zgasł całkowicie. Nadal mrucząc pod nosem jakieś tajemnicze zaklęcia spojrzał na Ashanti. Jednym ruchem zdjął z siebie płaszcz jaki zawsze nosił na sobie.
Oczom Ashanti ukazały się tatuaże Klaanga. Miał je na całym ciele. Początkowo wydawało się że ze względu na światło słońca tatuaże te bledną, ale po chwili okazało się że wytatuowane runy na moment zalśniły światłem równie błękitnym jak topór, nadal leżący na ziemi obok Klaanga.
- Jak już mówiłem... Jesteś moją towarzyszką i cię szanuję... Nie jestem tchórzem i ostatnie co zrobię to wysługiwanie się kimkolwiek. Oran już się nie będzie wtrącał. - jakby na potwierdzenie jego słów pies położył się plackiem na ziemi i odwrócił łeb, zupełnie nie zwracając na nich uwagi. - Zielarz odwalił kawał dobrej roboty naprawiając to... - wskazał opatrunek na jej nodze - ...ale nie pójdzie mu tak łatwo jak będziesz ze mną walczyć. Pytam po raz ostatni, czy jest szansa, byś przemyślała jeszcze raz to czy chcesz się ze mną bić? Od razu ci mówię, że jeśli cię pokonam, daruję ci życie, pozostawiając cię jednak bez honoru.
- Nie bądź taki ważny barbarzyńco. Nie wiem po co ta szopka. Mam uwierzyć w twój honor kiedy mnie zupełnie ignorujesz i stoisz przede mną z gołymi rękami? Skąd pewność, że mnie pokonasz? -parsknęła Ashanti zbita z tropu powagą, z jaką mówił do niej Klaang.
- Nie ignoruję cię. Zaraz podniosę mój topór i stanę z tobą do walki. Przygotowałem się do honorowego pojedynku. Okazałem ci szacunek. Nie znieważyłem cię w żaden sposób.
- Zatem dobądź broni. Przejdę obok ciebie, czy chcesz tego czy nie. - mruknęła Ash
Demonka zamachnęła się mieczem jednocześnie szykując zaklęcie. Klaang wykonał unik przed mieczem, lecz czaru nie zdołał uniknąć. Kula zielonego ognia uderzyła go w klatkę piersiową, posyłając go kilka metrów dalej. Siła uderzenia była tak duża, ze Klaangowi brakło tchu. Wstał zataczając się, ale nadal zastępował Ashanti drogę. Dyszał ciężko patrząc jej w oczy.
- Właśnie widziałam twój popis. Lot miałeś śliczny, ale popracuj nad lądowaniem, bo... - i nim zdążyła dokończyć zdanie Klaang w mgnieniu oka znalazł się tuż przy niej. Zacisnął jednym ruchem potężną dłoń na jej gładkiej szyi i przycisnął ją do muru tak mocno, że aż stęknęła. Wyglądało to dość komicznie, bo różnica wzrostu między nimi była dość spora.
- Powiedziałem, że dobędę broni moja droga. Okaż mi choć tyle szacunku. - warknął jej do ucha.
- Zejdź mi z drogi. - wysapała Ashanti i kolejna zielona kula energii uderzyła Klaanga w klatkę piersiową. Tym razem efekt nie był tak okazały. Klaang cofnął się o kilka kroków, lecz tym razem runy na jego ciele znów zalśniły, jakby pochłaniając energię ataku demonki.
- Odejdź... - warknęła ponownie demonka tym razem unosząc obie ręce, lśniące czerwienią - tego ciosu twoja śmieszna tarcza nie pochłonie.
- Nie puszczę cię na pewną śmierć - odpowiedział obolały po dwóch celnych ciosach barbarzyńca
- Więc zdychaj. - lśniący czerwienią pocisk oderwał się od rąk Ashanti i poszybował w stronę Klaanga.
Ten zdążył odskoczyć, chwytając po drodze topór, który natychmiast zalśnił magią. Ashanti nie żartowała mówiąc, że tego ataku by nie przeżył. Eksplozja była tak silna, że barbarzyńcę odrzuciło znowu na kilka metrów. W międzyczasie w ich stronę zaczął biec Thurvandel.
- Czy wam odbiło obojgu? Mało mamy kłopotów to jeszcze bijecie się między sobą? - krzyczał z daleka
- Nie wtrącaj się. - warknął Klaang - Przygotuj swoje ziółka, bo będą potrzebne jak z nią skończę.
- Nie bądź taki pewny siebie - krzyknęła Ashanti i rzuciła się z mieczem na barbarzyńcę. Zasypała go gradem ciosów, które skutecznie blokował, ale mimo swojej i tak nadludzkiej szybkości Klaang nie mógł nadążyć za demonką. Sieknęła go na odlew rozcinając skórę na muskularnym ramieniu dzierżącym topór. Barbarzyńca odwinął jej potężnym plaskaczem zbijając demonkę z nóg. Stanął nad nią z opuszczonym toporem i powiedział:
- Poddajesz się?
- Chyba śnisz - i kolejny pocisk poleciał w stronę Klaanga, tym razem jednak barbarzyńca odbił pocisk toporem, który zalśnił błękitnym płomieniem kiedy czar Ashanti go dotknął.
- DOŚĆ - ryknął Thurvandel stając między toporem Klaanga a Ash - Nie dam ci jej dobić.
- Nie zamierzam odbierać jej życia... Chcę żeby się poddała - dyszał Klaang - Zejdź mi z drogi
- Wygrałeś swoją walkę. - nalegał Thurvandel - Teraz ją zostaw.
Kiedy obaj zajęci byli wpatrywaniem się w siebie nie zauważyli, ze Ashanti zdążyła się pozbierać i wyminąwszy ich biegła do wyjścia. Nie zdążyliby jej zatrzymać, gdyby nie Oran, który szczeknął na tyle głośno, by zwrócić na siebie ich uwagę. Błyskawicznym rucham Klaang sięgnął za pas i rzucił w stronę biegnącej pod ścianą Ashanti jednym z toporków jakie nosił zawsze przy sobie. Broń była rzucona z taką siłą, że ostrze wbiło się w ścianę. Zaledwie dwa, góra trzy cale przed twarzą Ashanti. Zatrzymała się.
- Twój ruch siostro... - wysapał Klaang złowieszczym głosem, ale gdy demonka spojrzała na niego zobaczyła, że szczerzy się do niej w szerokim uśmiechu - Twój ruch...
Thurvandel, o którego oparł się Klaang aż stęknął, bo barbarzyńca swoje jednak ważył, ale dziarsko znosił nagłą niewygodę.
- No, to jak już sobie wyjaśniliście wszystko, to ja proponuję usiąść spokojnie. Dajcie mi opatrzyć wasze rany... - skierowane to było raczej do Klaanga, bo Ashanti oprócz kilku siniaków i gwałtownie puchnącego policzka po uderzeniu, wielką jak bochen chleba dłonią, nie mogła narzekać na poważniejsze urazy. Rosły barbarzyńca jednak miał więcej powodów do narzekania. Dwukrotnie oberwał czarem i choć był wytrzymały, to jednak poważnie odczuł obydwa uderzenia. Runy wytatuowane na jego ciele lśniły w rytm jego oddechu, z rozciętego ramienia sączyła się krew.
- Nic mi nie bę... Uważaj - ryknął Klaang o potężnym uderzeniem odepchnął od siebie Thurvandela. Kolejny pocisk energii uderzył go twarz, posyłając go na ścianę. Stracił przytomność. Ashanti ruszyła w jego stronę wolnym krokiem unosząc dłoń wokół której znów zbierała się energia magiczna.
- Co... co ty wyprawiasz... - wyjąkał Thurvandel wstając z ziemi
- Chyba nie zamierzasz interweniować? - powiedziała Ash słodkim głosem, jednak jej oczy nie pozostawiały wątpliwości, że próba powstrzymania jej może mieć opłakane skutki. Nadal szła spokojnie w stronę nieprzytomnego Klaanga, wokół którego już zdążyła się utworzyć dość spora kałuża krwi, sączącej się z rozbitej głowy. Zatrzymała się kiedy usłyszała donośne warczenie Orana za plecami. Pies również podszedł do Klaanga stając pomiędzy nim i demonką.
- Nie mam na ciebie czasu... - warknęła Ash - zjeżdżaj...
Pies nawet nie drgnął, odsłonił jednak niemal dwucalowe kły, a sierść na jego grzbiecie najeżyła się, jak jeszcze nigdy do tej pory.
- Nie mam na to czasu - mruknęła demonka, po czym odwróciła się i pobiegła w stronę wyjścia.
Oran siadł przy głowie nieprzytomnego barbarzyńcy. Zapadła cisza przerywana odgłosami pracujących wokół ludzi. Topór, który Klaang nadal ściskał w dłoni zgasł.
- Nic mu nie będzie - mruknął Thurvandel, ale jako że podejście do rannego wymagałoby przejścia obok psa, nie ruszył się z miejsca. - Ale migrenę będzie miał sakramencką...
___________ Zasada 18 - ... |
|
Powrót do góry
|
|
|
Destero
Dołączył: 6 listopada 2004 Posty: 164
Skąd: Przybywamy z wielu miejsc... zdążamy do jednego...
|
Wysłany: 3 czerwca 2005 Legenda Ervandoru
|
|
|
noc 11 Vallathal (Maj) MCCLXVI r. Drugiej Ery
-Jesteś słaby - odezwał się głos w jego głowie - Gdyby nie ja już
byś nie żył.
Destero usiłował poruszyć dłonią by poprawić opaskę na oczach, ale tony skał znajdujących się nad nim oraz odmrożone kończyny nie pozwalały mu na to. Nie wiedział ile był nieprzytomny, zdawał sobie natomiast sprawę z tego, że przez ten czas Adriel z całą pewnością wykorzystał to do objęcia władzy nad jego ciałem. Najlepiej świadczyły o tym głębokie bruzdy po pazurach pozostawione w lodzie. Psionik zastanawiał się co sprawiło, że cała jaskinia została doszczętnie zmrożona, ale zaraz przerwał te rozmyślania dochodząc do wniosku, że i tak do niczego go nie doprowadzą. Spróbował poruszyć ponownie ramieniem... bezskutecznie. Demon upewnił się, że nie uda mu się uciec, przygniatając go ciężką lodową bryłą.
-Powinieneś być mi wdzięczny. - zaśmiał się Adriel w jego umyśle - Wdzięczny za to, że stałem się częścią ciebie i wdzięczny swemu ojcu, że uczynił cię...
Mentalny cios zepchnął demona w dalsze ostępy jaźni psionika jednocześnie sprawiając, że Destero zachłysnął się z bólu. Po kilku chwilach odpoczynku psionik podjął kolejną próbę wyswobodzenia się. Siłą woli zaczął rozpędzać cząsteczki powietrza wokół jego rąk. Najpierw nie działo się nic, potem powietrze zaczęło lekko falować zupełnie jak w wielkim upale. Cichy gwizd rozszedł się po pomieszczeniu, a ręce psionika zajęły się żywym ogniem, paląc jego ubranie, parząc skórę i jednocześnie powodując szok termiczny... cel jednak został osiągnięty gdyż lód, który więził jego ręce stopniał na tyle, że mógł je wyswobodzić i zanurzyć w lodowatej wodzie kałuży w której teraz leżał, gasząc płomienie ogarniające jego ciało. Skóra piekła go mocno od poparzeń toteż tymczasowo odizolował swój umysł od uszkodzonych zakończeń nerwowych niwelując tym samym ból. Kilka chwil później udało mu się wypełznąć spod gigantycznego lodowo-skalnego gruzowiska. Pokiereszowany psionik w podartym, popalonym płaszczu zabrudzonym jego własną krwią zaczął kuśtykać wgłąb jaskini. Nie wiedział ile dni był nieprzytomny i spodziewał się, że nie dowie się tego dopóki nie będzie mógł spojrzeć na gwiazdy... a biorąc pod uwagę jego sytuację nie zanosiło się na to szybko. Najgorszy z całej tej sytuacji nie był ból, a osłabienie spowodowane brakiem pożywienia. Dosłownie słaniał się na nogach, a kilka razy upadł nawet na kolana. Umysł zaprzątały mu jak zwykle myśli obracające się wokół osoby demona oraz tego ile czasu stracił tym razem podczas opętania. Przynajmniej zaletą było to, że lodowe więzienie przytrzymało Adriela w miejscu i nie pozwoliło mu oddalić się od celu ich poszukiwań. Jego rozmyślania przerwał niesamowity widok. W jakimś wielkim pomieszczeniu leżał stos trupów stworzeń które znał z opowiadań swego dawnego mentora. Była to dziwna odmiana driad zamieszkująca podziemne siedliska. Liczba ciał była zatrważająca. Były ich setki i wszystkie były już zimne. W pewnej chwili przyszła mu do głowy absurdalna myśl na temat znacznego polepszenia się zdolności bojowych jego byłych towarzyszy podróży, ale odrzucił ją natychmiast, kiedy jego nozdrzy doszedł zapach krwi. Całe pomieszczenie było nią zalane po sam zasięg jego wzroku, który był ograniczony ze względu na panujący w jaskini mrok. Psionik zbadał kilka ciał po to by stwierdzić, że żyły przy ich nadgarstkach zostały podcięte. Kierował się powoli ku środkowi stosu ciał, aż potknął się o groteskowo wyglądająca głowę smoka. Gdy rozejrzał się dokładniej zobaczył pod swoimi nogami ciało dużej bestii oraz kilkaz jej pozostałych głów.
-Goryncz - powiedział cicho do pustki panującej w pomieszczeniu.
Martwa bestia musiała być przywódcą albo czymś w rodzaju boga, skoro jej śmierć doprowadziła do tego zbiorowego samobójstwa. Psionik wstał na nogi starając się zachować równowagę pomimo ogarniającej go słabości która kusiła go obietnicą słodkiego snu...
umierał.
-Czyżby to miało się dokonać dzisiaj Destero? - Zapytał złudnie przymilnym głosem w jego głowie demon. - Dzień na który oboje tak długo czekamy... dzień w którym jeden z nas odejdzie by ustąpić miejsca drugiemu?
Psionik upadł na stos ciał nie mając siły walczyć z głosem tężejącym w jego umyśle. Nie mógł poruszyć żadną kończyną a płytki i nieregularny oddech przychodził mu z wielkim trudem i powodował ostry ból w prawym boku. Temu też nie mógł zaradzić. Poparzenia na rękach ponownie dały o sobie znać wykrzywiając jego twarz w lekkim grymasie... jedynym na jaki było go stać.
-Umierasz - warknął mściwym tonem Adriel.
Destero zamknął oczy... i wtedy to poczuł... obecność. Ledwie wyczuwalna, i zauważona jedynie dlatego, że znajdował się na skraju własnej świadomości gdzie do głosu dochodziły pierwotne instynkty i tajemne moce umysłu których nawet jego profesja nie była w stanie zbadać. Wyczuł obecność duszy. Nie jednej a setek, które choć bardzo słabo to jednak wciąż trzymały się świata żywych. Psionikowi pozostało tylko jedno wyjście. Drgnął gdy jedna po drugiej mentalne bariery nałożone na jego umysł zaczęły opadać. Nawet w tych najbardziej skrytych ostępach jego jaźni, niedostępnych normalnemu człowiekowi, nie pozostało na tyle potencjału który mógłby zapewnić mu przeżycie... ale on potrzebował tylko kilku chwil. Ból w jego kończynach nasilił się potwornie kiedy padła kolejna bariera,
powodując, że psionik syknął z bólu.
-Naiwny głupiec - warknął demon w jego umyśle - Myślisz, że ci na to pozwolę!?
Mentalna walka z będącym w pełni sił demonem byłaby niemożliwa, ale Adriel po tak długim okresie przebywania pod gruzowiskiem bez możliwości uzupełnienia żadnych fizycznych potrzeb organizmu również był osłabiony. Destero zszedł, zataczając się, ze stosu ciał i podszedł do wielkiej kałuży krwi którą oświetlał błysk dogasającej pochodni. Zerwał opaskę z oczu i spojrzał w karmazynową ciecz. Odbicie demona warknęło, wściekłe, na to, że jego własna broń została wykorzystana przeciwko niemu. Destero upadł w krew na kolana patrząc w odbicie swoich, jarzących się wściekłą czerwienią oczu. Nigdy wcześniej nie próbował tego co zamierzał teraz zrobić. Widział kiedyś jak kilku magów przywoływało dusze istot z zaświatów używając jako katalizatora ich włosów, osobistych przedmiotów, lub krwi. Klęczał w wielkiej kałuży wymieszanej posoki kilku setek istot, a co za tym idzie był w stanie przyzwać je wszystkie na raz... i posiąść je. Zamknął oczy starając się zignorować ból ogarniający całe jego ciało. Jego zmysły szalały z powodu osunięcia się barier mentalnych. Miał wrażenie że w czerni pomieszczenia rozbłyskują miriady odcieni szarości, zapach krwii i gnijących ciał niemal pozbawiał go oddechu, słyszał jak pająk w odległym kącie pomieszczenia wije sieć, miał wrażenie, że krew w której klęczy wdziera mu się do ciała przez wszystkie jego pory, czuł w ustach smak pożywienia które jadł kilkanaście dni temu. Odrzucił to wszystko w jednej chwili skupiając się na czymś innym... nieuchwytnym... otworzył oczy. Stał w ciemności, która nie była już pomieszczeniem w którym się tak na prawdę znajdował. Zrobił krok naprzód i odniósł wrażenie, że gdzieś w dali zamigotała jakaś szara, nieregularna plama. Ruszył przed siebie pewien tego co musi zrobić. Co kilka metrów jakaś smuga szarego światła migała mu przed oczami. Ze stoickim spokojem zarejestrował fakt, iż plamy światła zaczynają stopniowo nabierać czerwonego odcienia. Zamknął oczy i pędem rzucił się do biegu. Po kilku chwilach szaleńczego pędu spojrzał na to co go otaczało. Setki jaskrawoczerwonych istot latało wokół niego niczym olbrzymia ławica ryb, jęcząc i zawodząc żałośnie, wyciągając do niego ręce prosząc o łaskę. Psionik zignorował je patrząc w punkt fioletowego światła wznoszący się kilkadziesiąt cali nad podłogą. Pozorni bezładna gromada potępionych dusz krążyła bez celu, ale kiedy dokładnie się przyjrzało można było zauważyć, że co chwila jakaś zgubiona istota zanurza się w jego ostępach kierując się na wieczne potępienie.
Wiedział już gdzie się znajduje. Była to Granica. Miejsce pomiędzy władztwem śmierci i życia, a portal był bramą ku cierpieniu i pustce... ku otchłani. Psionik był pewien, że jest to miejsce do którego trafi po śmierci i on, ale nie miało to dla niego głębszego znaczenia tak długo jak Adriel chodził żywy po jakiejkolwiek sferze. Destero kilkudziesięcioma szybkimi krokami znalazł się przy fioletowym portalu i... stanął tyłem do niego zasłaniając przejście wszystkim duszom... potrzebował ich i do diabła z ich przeznaczeniem. Psionik sięgnął w najbardziej mroczny ośrodek swojej jaźni, w miejsce gdzie jego esencja łączyła się z tą Adriela... w miejsce które było jego najstraszliwszą bronią i jednocześnie największym przekleństwem. Przyzwał je i połączył się na tą krótką chwilę z demonem zapraszając go na wspólną ucztę... otworzył oczy, których blask zalał wściekłą czerwienią całe pomieszczenie.
Wszystkie zjawy zatrzymały się momentalnie zwabione zewem wiecznego życia, które obiecywali im ich "wybawcy". Znajdujący się najbliżej duch zawył przeraźliwie rzucając się w stronę psionika i rozpadając się na kilka milimetrów przed jego twarzą zawodząc żałośnie i
przeraźliwie, kiedy esencja Destero i Adriela pochłaniała go całkowicie, wiążąc jego istnienie z ich na zawsze. Nagle wszystkie dusze wrzasnęły strasznie rzucając się momentalnie w stronę psionika tylko po to by w sekundę później zaznać takiego samego losu jak ich poprzednik. Zawodziły, wrzeszczały, rozpadały się, obracały w nicość i wzmacniały byt ich oprawców wabione czczymi obietnicami. Nie wszystko poszło jednak po myśli łowców dusz. Nadmiar pochłoniętych esencji istot zaczął wypełniać każdy, najmniejszy zakamarek ich jaźni, starając się ich wypchnąć z ich własnego ciała. Podwójny byt którym stali się demon i psionik nie potrafił tego przerwać. Stał się więźniem swej własnej zachłanności i krzyczał teraz nieludzkim głosem, miotając się na wszystkie strony, usiłując przerwać połączenie, aż do momentu gdy wpadła na nich olbrzymia czerwona plama przypominająca kształtem wielogłowego smoka.
noc 14 Vallathal (Maj) MCCLXVI r. Drugiej Ery
Krzyk Destero rozniósł się po rozległych salach ukrytego sanktuarium skalnych driad. Nieludzki wrzask trwał wiele czasu i wypędził z czeluści jaskini wiele istot które miały jeszcze szansę zbiec. Psionik padł na twarz w mniejszą już znacznie kałużę krwii. Demon milczał co oznaczało, że mimo komplikacji wszystko poszło jak trzeba. Destero podniósł się bez większego wysiłku na nogi i rozejrzał wokół siebie. Krew zakrzepła w niektórych miejscach lub zamarzła w kilku innych. Stos ciał był w dalece bardziej posuniętym rozkładzie niż przed rozpoczęciem obrzędu. Widocznie czas na Granicy płynął inaczej. Czuł jak ogarnia go pełnia energii i wiedział już, ze przeżyje. Zrobił krok i znowu dał o sobie znać ból w prawym boku, który psionik zidentyfikował jako złamane żebro. Nie zastanawiając się wiele i czerpiąc z odzyskanej przed chwilą siły psionik odciął się od swego systemu nerwowego by nie czuć bólu który miał towarzyszyć zabiegowi. Destero odchylił poły płaszcza odkrywając mocno umięśniony brzuch, chwycił się mocno w miejscu gdzie złamał żebro i pociągnął rozrywając skórę wraz ze znajdującą się pod nią tkanką, nie uszkadzając jednak żywotnych organów. Posoka zalała mu ręce, i zaczęła ograniczać widoczność w ranie toteż psionik szybko złapał krzywo zrośnięte żebro, złamał je w miejscu poprzedniego uszkodzenia i ustawił pod odpowiednim kątem. Następnie opadł na ziemię i usiadł pod ścianą przytrzymując ranę i jednocześnie zwiększając ilość przepływu krwi przez nią aby ta szybciej się zasklepiła. W normalnych warunkach taka rana byłaby śmiertelna nawet dla niego, ale pochłonięte dusze pozwoliły mu na wykonanie zabiegu bez troski o własne życie... choć wątpił czy będzie w stanie jeszcze to powtórzyć. Psionik zapadł w głęboki, leczniczy sen.
ranek 16 Vallathal (Maj) MCCLXVI r. Drugiej Ery
Destero obudził się czując na twarzy powiew chłodnego wiatru. Podniósł się stwierdzając, że rana wyleczyła się na tyle, żeby mógł powoli ruszyć na poszukiwania wyjścia. Ścisnął w dłoni amulet Korony Świata i dał się prowadzić podmuchom wiatru.
___________ Paradoxically, sins one can consider as forgiven are those he can't forgive himself... kore no nindo da |
|
Powrót do góry
|
|
|
Dragonthan
Dołączył: 27 września 2004 Posty: 164
Skąd: Smokozord --> twierdza Gorlice
|
Wysłany: 4 czerwca 2005 Legenda Ervandoru
|
|
|
Poranek 14 Vallathal:
Biegli już dłuższą chwilę z krótkimi przerwami na odpoczynek. Na horyzoncie widzieli już Azarad. Stało się źle, skończyły się wysokie trawy, zaczął się jakby step. Biegli w odległości około 20 stóp od siebie. Z początku kierowali się w stronę mostu, ale zdecydowali, że wejdą do miasta od północy. Słońce pokazywało swoje pierwsze promienie, zaczęła się tworzyć mgła.
Południe 14 Vallathal:
Byli już w mieście.
- Dobra, wy tu poczekajcie, ja skoczę do króla i postaram się go jakoś przekonać do smoka...
- To my pójdziemy na piwo...
- Tylko nie schlejcie się ja świnie, robota czeka
Den i Isli poszli do najbliższej oberży i delektowali się trunkiem. Drag oczekiwał przy bramie na strażników, którzy po chwili przeszukiwania eskortowali go do komnat królewskich. Łowca czekał chwilę przed wejściem do sali obrad. Posłaniec podszedł do przemawiającego właśnie króla i szepnął coś do ucha. Król natychmiast się zerwał i wyszedł z sali, zobaczywszy łowce uradował się i rzekł:
- No, nareszcie jesteś spowrotem, jak tam smok, zabiłeś tego gada?
- Mam trzy wiadomości królu, dwie złe i jedna dobra...
- Jakież to wieści niesiesz?
- Raz, to przekonałem smoka pod nasz sztandar...
- Coo?? Czyś ty na głowe upadł?? Darować życie temu mordercy?? - wykrzykiwał Breanon II
- I to była dobra wiadomość...
- A te złe?
- Smok rząda wzamian za usługi swobode poruszania się po kraju i żarcie w postaci bydła...
- No teraz to przegiołeś... bydło dal tego gada? A cóż będą jeść moi poddani?
- Ostatecznie to może rabować zapasy wroga...
- Już lepiej gadasz... a ta druga zła wiadomość?
- Wracając z gór na łąkach Alanzyrskich wykryłem garnizon ludzi z zachodu... od paru dni znoszą jakiś ciężki sprzęt i montują go na łąkach, podejrzewam że katapulty...
- O matko przenajświętsza! katastrofa... nie mam ludzi w mieście do obrony... wszyscy na froncie...
- Daj mi 30 łuczników, 5 zbrojnych i troche... złota, a zajmę się nimi
Król podszedł do Draga, który podniósł głowe:
- Masz szczęście, że jesteś narazie pożyteczny... jak ta wojna się skończy...
- ... o ile się skończy, ale narazie jest robota do wykonania
- Dobrze... niech tak będzie, czekaj na dziedzińcu, za godzinę dostaniesz wymaganych ludzi... jak narazie to najważniejsze jest zdrowie mojej żony...
- A i jeszcze jedno królu, parenaście dni temu spotkałem grupę magów, szli gdzieś na zachód... podobno rozszyfrowują zagadkę czerwonej poświaty, spotkałem ich koło wieży na wzgórzu...
- Na wieży? Tej przeklętej wieży? Byłeś tam...?
- No... tak...
- Podobno tamtem czarodziej ukrywa coś cennego w swoich piwnicach... coś co swoją wartością przekracza wartość nawet złota, srebra... a nawet diamentu!
- Ależ królu to zwykły głupi mag, jak każdy, a co on może trzymać w piwnicy... pewie zwoje z zaklęciami...
- Zbadasz to...
- W późniejszym terminie... teraz czas na małą rzeź...
Król szedł do sali obrad, kiedy to zatrzymał go jego doradca, coś mamrotał dłuższą chwilę. Król odwrócił się i zawołał jeszcze nie chwilę łowce.
- Tak?
- Jest pewna robota do wykonania... za pieniądze oczywiście... trzeba zrobić małą dywersję na tyłach wroga... jak wrócisz z łąk podam ci szczegóły, acha, pamiętaj, solidnie płace...
Drag uśmiechnął się i opuścił zamek, szedł na miasto, poszukać pozostałych dwóch kompanów, dotarł do karczmy w której pili Den i Isli, jak zwykle byli już lekko trafieni...
- No tak - zaczął - wiedziałem że się narąbiecie...
___________ Wróg u Bram... |
|
Powrót do góry
|
|
|
Klaang
Dołączył: 19 stycznia 2005 Posty: 164
Skąd: a nie powiem...
|
Wysłany: 5 czerwca 2005 Legenda Ervandoru
|
|
|
anek 16 Vallathal (Maj), MCCLXXVI r. Drugiej Ery
Potężny lisz stał w oknie najwyższej wieży Dark Keep, spoglądając na ciągnącą się aż ku majestatycznym szczytom Kręgosłupa Starożytnych, Pustynię Daishad. Zastanawiał się jaki błąd popełnił, że sprowokował Smoczy Zakon do ataku na twierdzę. Na szczęście smoki choć magiczne i w wielkim stopniu odporne na czary popełniły błąd posyłając przeciwko niemu nieumarłe ich odmiany, które wraz ze śmiercią straciły dużą część tejże odporności. Nałożenie iluzji na bestie wymagało mimo to sporego wysiłku. Ognisty smok, który był w zasadzie bardziej żywiołakiem niż dumnym przedstawicielem rasy tych legendarnych bestii, również nie oparł się zaklęciu. Lisz opierając się ogarniającemu go zmęczeniu, wspominał wydarzenia nocy, kiedy to smoki wraz ze swymi jeźdźcami latały wokół twierdzy bez celu, zionąc ogniem i trującymi oparami na około, nie trafiając jednak w Twierdzę. Potem, również znajdujący się pod wpływem iluzji, pół-smok, który był najwyraźniej przywódcą grupy wszedł do środka i zabrał nekromancie jajo srebrnego smoka, które,w obliczu zagrożenia które stanowiło dla twierdzy sześć smoków, było niewiele warte. Nie mógł zabić pół-smoka, bo iluzja zostałaby przejrzana, a Dark Keep ległoby w gruzach. Lisz kiwnął głową, przytakując sam sobie, i w myślach chwaląc swój spryt. Twierdza przetrwała i to dzięki niemu. Zuchwały pół-smok niedługo zapłaci za swoją arogancję... Najwyższą cenę.
Popołudnie 18 Vallathal (Maj), MCCLXXVI r. Drugiej Ery
-To nie wygląda dobrze - mruknął Hellburn wpatrując się w olbrzmią chmurę piasku niesionego wiatrem, zmierzającą szybko w ich stronę.
Dragonis gwizdnął na jednego ze smoków im towarzyszących i poprosił by ten ocenił, za ile burza ich dopadnie. Pół-smok czuł dziwne zawroty głowy od ataku na Dark Keep. Pocił się obficie i z coraz większym trudem przychodziło mu wędrowanie w bezlitosnym słońcu. Smok cienia mruknął coś w dziwnym języku do swego pana.
-W takim tempie będzie tu za dwie godziny. - przetłumaczył Dragonis i złapał głęboki oddech - Powinniśmy znaleźć schronienie. Smoki nigdzie nas nie zabiorą. Są jeszcze zmęczone wydarzeniami sprzed dwóch dni.
-Wytłumaczcie mi proszę - jęknął Bubeusz, poprawiając kapelusz zsuwający mu się z głowy - jak chcecie coś znaleźć na tym pustkowiu, skoro od kilku godzin nie zobaczyliśmy nawet kaktusa.
-Pewnie ostatni rozsądni mieszkańcy tych okolic - zaczął żałosnym głosem Fristron -, czyli skorpiony i węże, już dawno wyniosły się na północ. Dobrze zrobilbyśmy, gdybyśmy poszli ich przykładem, zamiast tkwić w tym pozbawionym wody i, co gorsza, Syrenek miejscu. Jeszcze jeden krok, a...
Ostatnie słowa maga zagłuszył jego własny krzyk, który towarzyszył magowi, gdy ten spadał w dziurę która pojawiła się nagle pod nim. Dało się słyszeć głuche uderzenie, gdy mag wylądował na dnie dziury.
-Nic ci się nie stało!? - krzyknął podbiegając do dziury Mastorious.
-Będę żył - dobiegł z dołu głos maga - ale myślę...
-Nie pochlebiaj sobie - mruknął cicho Hellburn
-... że znalazłem dobrą kryjówkę przed burzą - krzyknął uradowany Fristron.
-Smoki się nie zmieszczą - zwrócił się ifryt do pół-smoka - będziesz musiał je odesłać.
Stwierdzenie to wywołało na twarzy Dragonisa gniewny grymas i nienawistne spojrzenie, które skierował w stronę ifryta. Nie kłócił się jednak i wskazał jego grupie by oddaliła się czym prędzej z tego miejsca i spróbowała poszukać schronienia w górach. Nie wydawał się przekonany do tego co mówi, zdając sobie prawdopodobnie sprawę z tego, że smoki nie zdołają ukmnąć burzy. Gdy bestie oddaliły się, grupa poszukiwaczy przygód była już w dole, zniesiona tam przez ifryta.
- Dlaczego zawsze ja jestem tym, który musi wpaść w dziurę i stłuc sobie... khem... i się potłuc - zaczął lamentować Fristron
- Nie przesadzasz? - mruknął Hellburn
- Cwany bo umie latać, ale za to ja jestem przystojniejszy - odparł opryskliwie czarodziej wypinając wątłą klatkę piersiową.
- Naprawdę interesujące - mruczał pod nosem Bubeusz nie zwracając uwagi na przekomarzania Fristrona z ifrytem - Ciekawe kto to wybudował? Hej, panowie, spójrzcie na to... - rzekł mag poprawiając niesforny kapelusz wciąż zsuwający mu się z głowy, po czym aktywował czar, który rozświetlił jamę w jakiej się znajdowali.
Ich oczom ukazała się, wbrew oczekiwaniom, nie skała, a gładka ściana wykonana z kamiennych bloków.
- Jesli o mnie chodzi panowie - ciągnął Bubeusz - to myślę, że powinniśmy nieco rozejrzeć się po tych korytarzach, bo wnioskuję że jest ich tutaj więcej. Naprawdę interesujące...
- Wszystko mi jedno - burknął Hellburn nadal patrząc nienawistnie na Fristrona, który również, jak zwykle, nie wyraził specjalnego sprzeciwu odnośnie eksploracji tajemniczej konstrukcji, w jakiej się znajdowali. Mastorious do tej pory milczący, odparł
-Ja tam nie mam nic przeciwko. Zawsze lepiej tu niż tam.
- A co ty na to Dragonisie? - spytał pogodnie Bubeusz odwracając się do stojącego dotychczas za nimi pół-smoka - Dragoni... - mag zamarł w pół słowa. Dragonis, wyraźnie gotów do ataku, dyszał ciężko patrząc na nich jakby nieobecnymi oczami.
- Co się dzieje? - spytał Hellburn, ale widząc dość jednoznaczne zachowanie ich nowego towarzysza dodał z krzywym uśmiechem - No nie mów, że chcesz oberwać? - po czym jego zbroja nabrała żywszej barwy a wokół zrobiło się nieprzyjemnie gorąco.
Dragonis nie odpowiedział. Zaatakował...
___________ Zasada 18 - ... |
|
Powrót do góry
|
|
|
Hellburn
Dołączył: 27 maja 2004 Posty: 164
Skąd: z pustynnych rejonów Bracady
|
Wysłany: 5 czerwca 2005 Legenda Ervandoru
|
|
|
Popołudnie 18 Vallathal (Maj), MCCLXXVI r. Drugiej Ery
Hellburn czekał do ostatniego momentu i uskoczył przed ostrym jak brzytwa mieczem. W locie puścił parę ognistych kul, jednak żadna z nich nie dosięgła celu a jedynie wzbiły tumany kurzu. Bubeusz wzmocnił swoje zaklęcie próbując odszukać pół smoka. Miecz Dragonisa przeciął kłęby dymu i wbił się tuż obok głowy białego maga. Zaraz potem zobaczył wściekłego pół smoka biegnącego ku niemu. Bubeusz nie stracił zimnej krwi i zawołał:
- "Neerlha Sante"!!!
Zielony klejnot na jego lasce zmienił kolor na jaskrawo zielony i uwolnił błyskawicę, która jednak tylko musnęła Dragonisa w nogę. Pół smok jakby nie czując bólu rzucił się na białego maga. Hell szybko rzucił ognistą kulę, która trafiła agresora w prawy profil. Dragonis zatoczył się i z trudem wstał. Na jego twarzy pojawiły się skwierczące bąble, skóra była przypalona... wręcz spalona.
- Hehe... trafiony - powiedział do siebie ifryt.
Nieobecny wzrok Dragonisa przeniósł się na dwóch pozostałych - Fristona i Mastoriusa. Mag z Avlee momentalnie przybrał postawę obronną. Pół smok rzucił się na niego. Hell znów rzucił ognistą kulą... lecz nie trafił. Dragonis skoczył i otworzył szczęki. Friston ani drgnął.
- NIEE!! - zawołali naraz Bubeusz i Hellburn.
Lecz pół smok "przeleciał" przez maga z Avlee. Postać lekko zafalowała i spojrzała z kpiącym uśmiechem na Dragonisa. Biały nekromanta, ifryt i biały mag spojrzeli po sobie. To była iluzja. Pół smok znów zaszarżował na odbicie Fristona i znów przeszedł przez iluzję.
Hell szybko dobiegł do doprowadzonego do granic wściekłości Dragonisa i zadał mu mocny cios w żebra. Pół smok szybko zareagował i machnął pazurami chcąc pociąć twarz ifryta. Hell uniknął ciosu i uderzył najmocniej jak tylko mógł prosto w twarz Dragonisa. Ten zatoczył się parę stóp. Teraz Hellburn wydawał się wściekły wręcz szalony. Jego oczy i zbroja przybrały kolor wściekłej czerwieni. Ifryt wolnym krokiem podszedł do Dragonisa, który próbował wstać. Hell chwycił go obiema dłońmi za głowę, podniósł do gory i powiedział cicho z dużą satysfakcją:
- Twoja czaszka jest moja...
I jego ręce zapłonęły żywym ogniem. Dragonis rozpaczliwie wyrywał się z palącego więzienia. Skóra z jego twarzy zaczęła ściekać na podłogę. Wydał jeszcze ostatni krzyk i wyzionął ducha. Ciało oderwało się od głowy i upadło bezwładnie. Ifryt popatrzył na czaszkę trzymaną w ręku.
Jego towarzysze byli zaskoczeni takim obrotem sytuacji. Nigdy nie widzieli Hell'a w takim stanie.
Jego zbroja momentalnie powróciła do swojego pierwotnego koloru.
___________ Damn! |
|
Powrót do góry
|
|
|
Ashanti
Dołączył: 27 grudnia 2004 Posty: 164
Skąd: Z jaskini behemota :P
|
Wysłany: 5 czerwca 2005 Legenda Ervandoru
|
|
|
Przed południe 15 Vallathal (Maj) MCCLXVI r. Drugiej Ery
Ashanti od dłuższego czasu biegła pomiędzy szkieletami które bez rozkazu nie atakowały. Demonka miała na tyle szczęśliwą drogę że żaden z dowódców jej nie zauważył przez co nie była atakowana. Gdy zobaczyła wreszcie prymitywne drewniane chatki w których znajdowali się dowódcy i właśnie układali plan ataku. Całość była dobrze strzeżona. Wszędzie krążyły patrole a na dodatek stały wieże obserwacyjne na których znajdowały się stanowiska liszy. Demonką targały myśli, jeżeli podpali chatki to dowódcy spłoną żywcem, natomiast gdyby podeszła bliżej i podsłuchała ich rozmowy wiedziała by jakie mają plany. Spróbowała drugiej opcji. Cicho podczołgała się pod samą ścianę nie zwracając niczyjej uwagi. Dopiero gdy jeden z uruk hai przeszedł tuż obok niej wyczuł jej obecność. Zaryczał okropnym rykiem i wyciągnął swój miecz. Miał już ściąć głowę szpiegowi lecz wtedy poczuł ukłucie w klatce piersiowej. Przez chwile nie zwracał na to uwagi lecz gdy zaczął mieć problemy z oddychaniem oraz pluł krwią zauważył czerwoną plamę na jego zbroi ze skóry jakiegoś zwierzęcia. Zakręciło mu się w głowie i padł na demonkę, ta dla pewności poderżnęła przeciwnikowi gardło i próbowała podejść jak najbliżej „okna” które w rzeczywistości było dziurą w słomianej ścianie. Wychyliła głowę tak żeby widzieć mapę na której rycerze śmierci coś skrobali i pokazywali. Wtedy usłyszała słowa które aż ją zatkały.
-Jeżeli nie zatrzymamy ich w fortecy to bez problemu nas pokonają niszcząc nasz nerkomantron. Jeżeli to zrobią, to wszystkie nasze wskrzeszone wojska zaczną się rozpadać.
-Co więc mamy zrobić ? Postawić lepszą ochronę ?
-Nie ta jest wystarczająca. Musimy dopilnować aby nikt się o tym nie dowiedział. To bardzo kruche urządzenie i byle uderzenia może je zniszczyć.
O tak, to właśnie Ashanti chciała usłyszeć. Nie wiedziała tylko gdzie się to znajduje wtedy znowu usłyszała coś co jej bardzo pomogło
-Przeniesiemy to z tej jaskini w której się obecnie znajduje do podziemnej komnaty tutaj – mówił rycerz śmierci pokazując miejsca na mapie – Jeżeli wszystko pójdzie bez zakłóceń to będziemy mogli spokojnie walczyć bez obawy że ktoś zrobi dywersje i zniszczy nerkomantron.
To wystarczyło Ashanti. Od razu ruszyła skradając się na pokazane miejsca na mapie. Musiała dojść tam dokładnie w momencie gdy będą to przenosić, w innym wypadku z całej akcji nici. Gdy zniknęła z pola widzenia liszy które stały na wieży zaczęła biec przeciskając się przez gąszcz nieumarlych. Po drodze wpadła na kilku goblinów oraz uruków ale nie doznała poważniejszych strat. Zaczaiła się w krzakach i czekała na odpowiedni moment żeby zniszczyć nekomantron.
|
|
Powrót do góry
|
|
|
Destero
Dołączył: 6 listopada 2004 Posty: 164
Skąd: Przybywamy z wielu miejsc... zdążamy do jednego...
|
Wysłany: 6 czerwca 2005 Legenda Ervandoru
|
|
|
Wieczór 16 Vallathal (Maj), MCCLXXVI r. Drugiej Ery
Psionik, gdyby mógł, z pewnością westchnąłby z ulgą, zaczerpnąwszy pierwszy oddech świerzego powietrza, którego nie było mu dane doświadczyć od kilku dni. Nie przeszkadzało mu nawet to, że mocny wiatr niósł ze sobą irytujące ziarenka piasku, które drażniły jego skórę i właziły w każdą szczelinę podartego płaszcza. Zbliżała się noc i stopniowo się ochładzało, toteż Destero postanowił nie opuszczać bezpiecznego schronienia które dawało mu siedlisko driad. Słońce chowało się już za znajdującymi się daleko na zachodzie Górami Tanarag, nadając pustyni ciemnozłotą barwę. Patrzył na masywny łańcuch górski, zdając sobie sprawę, że jeśli chce dotrzeć do następnego kręgu, będzie musiał się przez nie przedostać. Podróż przez twierdzę Ironthal i wewnętrzne terytorium Zachodniego Ervandoru raczej nie wchodziło w grę. Psionik wiedział jakie żniwo zbiera wojna. Mobilizacja niemal całej militarnej potęgi zachodniego królestwa osłabiła je wewnętrznie, z pewnością sprawiając, że wiele grup pospolitych bandytów i bojówek kręciło się po lasach i napadało na karawany i przypadkowych podróżników. Nie żeby bandyci stanowili jakieś poważnego zagrożenie, ale zwracanie na siebie uwagi poprzez wybicie kilku z takich grup z pewnością nie wyszłoby mu na dobre, jeśli jego cel miał pozostać nieodkryty.
Destero odsunął się od kilkusetmetrowej przepaści nad którą stał i skierował się z powrotem do groty, patrząc na trzy punkty znajdujące się na obwodzie "kompasu", za który służył mu amulet Korony Świata. Krąg, na Daishad został uaktywniony, i choć w zasadzie nie obchodziło go, czy dokonali tego jego byli towarzysze, to zainteresowany był tym w jaki sposób tego dokonali. Postanowił sprawdzić to gdy odnajdzie ich... bądź ich truchła.
Ranek 17 Vallathal (Maj), MCCLXXVI r. Drugiej Ery
Czwartą część dnia psionik stracił na schodzeniu stromą scianą, która tworzyła zachodni bok góry, w której znajdowała się jaskinia driad. Silny wiatr wiejący z Północnego Zachodu dawał mu się we znaki, rzucając w niego kłębami pustynnego pyłu i szarpiąc, i tak podarty już, płaszcz. Wspinaczka była uciążliwa, a najlepszym dowodem tego była zdarta skóra jego dłoni. Psionik odcinając się mentalnie od źródła bólu ruszył rozpaloną pustynią na zachód, mając nadzieję, że trafi na jedną z oaz, które widział na mapie tej okolicy. Woląc polegać jednak na własnych umiejętnościach niż na złudnej nadziei, Destero zmniejszył do minimum poziom odwodniania się jego ciała. Zdawał sobie sprawę, z tego, że znajdzie to swe odbicie w poważnych poparzeniach, ale perspektywa późniejszego leczenia ran była zdecydowanie rozsądniejsza niż ta, w której wysycha na skwarek na środku tego pustkowia. Pełen siły i wigoru, dzięki wydarzeniom sprzed kilku dni, kiedy to pochłonął esencję driad, oddalał się w błyskawicznym tempie od szczytów Kręgosłupu Świata.
Wieczór 17 Vallathal (Maj), MCCLXXVI r. Drugiej Ery
Trud podróży zmniejszył się nieco, gdy słońce zaczęło się chować za górami na zachodzie. Destero pochylił głowę, starając się na patrzeć na przeklętą kulę światła, która przez cały wieczór raziła go w oczy. Wiedział, że niedługo zacznie robić się chłodno, więc postanowił przyspieszyć chcąc znaleźć oazę, która da mu choć częściowe schronienie przed dojmującym zimnem.
Psionik zatrzymał się nagle, zdając sobie sprawę, że nie może poruszać nogami. Jeszcze bardziej niepokojący był fakt, że znajdował się w długim, podłużnym rowie obsypującego się piasku, a jego głowa był już jedyną częścią jego ciała znajdującą się ponad rzeczywistym poziomem gruntu. Pierwszą myślą jaka przyszła mu do głowy było to, że wpadł w ruchome piaski, ale gdy zobaczył, że obsypujące się do własnego środka koryto ciągnie się aż po choryzont, przecinając pustynię długą, pozornie nieskończoną, linią. W chwili gdy dotarło do niego, na czym stoi było już za późno. Zapadł się w piachu i na chwilę stracił z oczu świat. Obsuwał się w szybkim tempie, drażniąc sobie ogorzałą skórę piaskiem, który właził mu do uszu, nozdrzy i oczu, oraz zgrzytał między zębami, wywołując nieprzyjemne mrowienie... I nagle wszystko się skończyło.
Stan nieważkości który nagle go ogarnął, sprawił że na chwilę zakręciło mu się w głowie, ale natychmiast odzyskał panowanie nad sobą, gdy zobaczył, że spada w olbrzymią przepaść, z której promieniowała oślepiająca jasność. Ściany podziemnej rozpadliny były kilkadziesiąt jardów od siebie, więc nawet nie liczył na to, że zdoła się złapać którejś z nich i spowolnić, lub może nawet zatrzymać upadek. Wiatr towarzyszący mu podczas upadku, odrzucił mu kaptur i rozwiał strzępy płaszcza, sprawiając, że psionikowi uwięzły ręce w fałdach poszarpanego materiału. Jego krótkie, włosy rozsypały się w nieład, smagając go po policzkach co dłuższymi kosmkami. Destero rozpędził powietrze wokół swoich dłoni, rozgrzewając je, aż zapłonęło. Jego płaszcz momentalnie stanął w płomieniach, i zaczął rozpadać się, parząc jego twarz, wciąż palącymi się, skrawkami materiału. Psionik zignorował ból całkowicie odcinając się od uszkodzonych zakończeń nerwowych. Nie mógł teraz pozwolić sobie na dekoncentrację.
Głuchy trzask i stęknięcie bólu wydostające się z gardła psionika, dotarło do niego wcześniej, niż zarejestrowanie tego, że właśnie uderzył w coś z ogromną prędkością i pogruchotał kości lewego ramienia. Psionik obrócił się w locie by nie patrzeć na potworną jasność bijącą z głebi przepaści oraz spojrzeć z czym się zderzył. Kilkanaście metrów nad nim unosił się fragment jakiejś struktury, budowany z ciemnego marmuru. Najbardziej przypominało to fragment wyrwanej podłogi, ale przecież podłoga nie unosiła się w powietrzu.
Z rozmyślań wyrwało go potężne uderzenie, gdy spadł plecami na kolejny, podobny fragment i... zatrzymał się. Psionik zdąrzył pomyśleć jeszcze ile miał szczęścia uderzając przed chwilą w podobną "skałę". Gdyby nie spowolnił dzięki temu upadku to z pewnością leżałby tu martwy... a tak...
Jego myśli zlały się w ciemność gdy stracił przytomność.
___________ Paradoxically, sins one can consider as forgiven are those he can't forgive himself... kore no nindo da |
|
Powrót do góry
|
|
|
Nagash
Dołączył: 11 października 2004 Posty: 164
Skąd: A z kąd ja mam wiedzieć ??
|
Wysłany: 6 czerwca 2005 Legenda Ervandoru
|
|
|
15 vallathal - po naradzie
- To świetny lecz też śmiały plan Borygaldzie - powiedział Nagash do dowódcy
- Tak niestety potrzebna nam będzie pomoc demonki Ashanti. Nie wiesz gdzie teraz jest ?
- Nie ale zaraz jej poszukam - odpowiedział lisz i zaczął biec przez ciemne korytarze podziemi na górę. Płonące pochodnie były jedynym źródłem światła w tym podziemnym kompleksie. Był on bardzo głęboko pod ziemią przez co nekromancie wejście po nich robiło nie mały problem. Gdy wreszcie doczłapał się na górę zaczął szukać Ashanti, oprócz stosu ciał, stert broni i innego rynsztunku nie wiedział żywej duszy. Przypomniał sobie wtedy słowa Ashanti:
"- Jeżeli nie dasz mi wojska to sama tam wyruszę. Przynajmniej zginę na polu chwały a nie będę gniła w jakimś forcie !"
Wtedy zrozumiał co mówiła.
- Szybko konia ! dajcie mi konia ! - krzyczał gniewnie lecz w pobliżu nie było ani konia ani nikogo kto mógł go przyprowadzić. Nie myśląc wiele Nagash ożywił pobliskie zwłoki konia. Były one na tyle świeże że ożywienie nie zabierało wiele energii a co najważniejsze czasu. Gdy tylko martwy koń był gotowy do jazdy lisz wskoczył na niego, mocno ciągnął za lejce ponieważ jego środek transportu nie zwracał uwagi na ściany i przeszkody. Pędząc przed siebie zobaczył leżącego Klaanga a przy nim Orana i Thurvandela, widział że to zasługa demonki. Gdy dojechał pod samą bramę z wieży wydobył się krzyk:
- Uruk hai`e atakują z lewej strony ! Szybko powstrzymajcie ich zanim się wedrą do środka. Po chwili zastanowienia nekromanta wycofał konia i pobiegł pod same mury. Słyszał dyszenie tych bestii. Wtedy wydał niespodziewane polecenie:
- Enty! Bierzcie kamienie i zrzucajcie za mury - na początku zdziwione istoty nie wykonały polecenia lecz gdy spostrzegły że wróg sprowadza tarany, od razu zaczęły zrzucać. Efekt był niesamowity, nie dość że wszystkie uruk hai`e które stały w pobliżu zginęły to jeszcze toczący się głaz wywrócił ogromny taran. Gdy dowódcy zobaczyli że tak niepozorna broń może wyrządzić tyle szkód zaczęli ją udoskonalać. Z przejętych od wroga katapult wystrzeliwali głazy zawinięte szmatami, polanymi smołami i innymi środkami, podpalali je i wstrzeliwali w wroga. Podpaleni nieumarli którzy wpadali na innych tworzyli takie spustoszenie że dowództwo zgodziło się wyprodukować kilka takich katapult. Wprawdzie stawały się one częstym celem ale zniszczenia były niesamowicie potężną bronią. Gdy wreszcie atak został opanowany Nagash przyzwał konia wskoczył na niego i mamrocząc przekleństwa pod adresem wrogów. Podjechał do bramy która oczywiście jak na złość była zamknięta. Już chciał w porywie gniewu wyskoczyć przez dziurę w murze lecz przypomniał sobie że właśnie została tam wylana wrząca smoła.
- Och ironio ! - krzyknął Nagash - Czy ktoś może otworzyć tą przeklętą bramę ? Gdy był już znudzony krzyczeniem podniósł czaszkę w góre i spostrzegł że właśnie strażnik który miał otwierać bramę nie żyje.
___________ Śmierć to dopiero początek życia...... tego drugiego ..... |
|
Powrót do góry
|
|
|
Fristron z Avlee
Dołączył: 27 października 2004 Posty: 164
Skąd: Fristotele - zgadnij po nicku :)
|
Wysłany: 6 czerwca 2005 Legenda Ervandoru
|
|
|
Wieczór, 18 Vallathal (Maj), MCCLXXVI r. Drugiej Ery
Fristron oddychał ciężko.
- Nie żyje? - trącił smoczego jeźdźca w brzuch. Nagle przypomniał sobie skok na jego iluzję i kopnął ciało z całej siły.
- Daj mu spokój - westchnął Bubeusz - wygląda na to że znowu wylądowaliśmy pod ziemią.
- Zaraz natkniemy się na driady, goryncze, hybrydy powyższych gatunków, gnomy... - zaczął wyliczać Mastorious
- I maszyny przypominające kombajn bez dachu - zauważył mag z AvLee
Hellburna nie interesowała sceptyczna rozmowa magów. Nikt nei raczył zauważyć, że mógłby po kolei wynosić ich na powierzchnię.
- No dobra, idziemy - westchnął ponownie Bubbi - trzeba znaleźć wyjście z tej zapadłej dziury.
Ruszyli, cicho jak cienie. Na wszelki wypadek.
***
Noc, z 18 na 19 Vallathal (Maj), MCCLXXVI r. Drugiej Ery
- Co to za dźwięk? - spytał MAstorious. Niepotrzebnie. Zarówno on, jak i pozostali słyszeli wyraźne mlaskanie. Za zakrętem jaśniała poświata ogniska. Spodziewali się ujrzeć grotę z jej mieszkańcami.
Popatrzyli po sobie. Wszyscy uznali, że ktoś musi się wychylić za zakręt.
- Hell? - spytał Bubeusz. Ifryt kiwnął głową, zostawił towarzyszy kilka stop za nim i wychylił się za zakręt. Po chwili cofnął głowę z grymasem obrzydzenia. Wróciłdo kompanów.
- Co? - spytał Mastorious
- Orki - jęknął Hellburn - pół tuzina. Zarąbali dwójkę ludzi i teraz ich...
Nie dokończył. Nie musiał. Wszyscy wiedzieli, czym żywią się orki.
- Pół tuzina... damy im spokojnie radę - powiedział Fristron
- Co do "spokojnie" bym dyskutował... poza tym podejrzewam, że jest ich tu gdzieś cały szczep - burknął ifryt
- Więc co? Zawracamy? - spytał z niedowierzaniem Bubeusz
- Nie - rzekł z obleśnym uśmieszkiem na twarzy Hell - Ja tylko ostrzegam.
***
Pół godziny później...
- Dość gadania, trzeba działać - powiedział Hell. Magowie w najdrobniejszych szczegółach rozpatrywali możliwe posunięcia orków i ifryt musiał przyznać, że byli w tym nieźli. Jednak o taktyce nie wiedzieli nic, więc na tym polu on przejął dowodzenie.
- To proste - dowodził - Fristron i Bubeusz będą z tyłu wspomagać mnie magią, zaś Mastorious będzie za mną, lecząć mnie w wypadku silniejszych obrażeń i samemu wymachując tym mieczem z powietrza.
Wszyscy pokiwali głową. Hell znienacka wyskoczył za zakręt i zabił jednego z orków, nim reszta osłupiałych bestii zdążyła spróbować utworzyć linię obrony, bądź zacząć atakować. Drugiego dopadł Mastorious, swym niematerialnym mieczem lekko podcinając gardziel. Obok nich wylądował lodowy pocisk Bubeusza, zamtrażając dwa kolejne orki. Fristron zamierzał zrobić rzucić kulę ognia, celując w szczególnie rosłego z potworów, gdy doskoczył do niego ostatni. Myśląc, że z bliska mag będzie łatwym celem, zamierzył się na niego małym mieczem. Zobaczył jednak - powoli, jakby sam czas zwolnił - że AvLee'ańczyk zrzuca szarobury płaszcz jedną ręką, drugą wyciągając zdobiony, srebrny miecz. Płynnym ruchem sparował prymitywne i pozbawione finezji uderzenie orka, skręcił się w półobrocie i wychylił paradę. Dopiero się rozkręcał.
Ork zdębiał, gdy zobaczył sprawność maga w posługiwaniu się orężem, oraz potężny miecz i lekką półpłytową zbroję, nie utrudniającą mu w żaden sposób poruszania się. Wyglądała na dopasowaną bezpośrednio do jego ciała, a zarazem na tyle luźną, by można było sądzić, że pod płaszczem mag skrywa cokolwiek innego niż koszulę.
Tymczasem Fristron nie próżnował i zaatakował z flanki. Ork w ostatnim momencie zasłonił się rozpaczliwie, wiedząc że mag wytrąci mu broń z ręki. Jednak przeciwnik potwora miał inne plany. Poderwał w ostatniej chwili miecz i uderzył z góry, rozłupując czaszkę. Krzyknął radośnie niezrozumiałe słowa po AvLee'ańsku i podniósł ręce w geście triumfu.
Nagle zorientował się, że wszyscy na niego patrzą. Szósty ork został powalony przez znakomicie skoordynowany atak Mastoriousa i Helbburna. W tym momencie gapili się oniemiali na maga, na pięknie zdobiony srebrny miecz i na półpłytową zbroję. Światełka euforii walki w oczach Fristrona zgasły. Speszył się, naciągnął na zbroję płaszcz.
***
Przedpołudnie, 19 Vallathal
Mastorious oglądał zbroję Fristrona.
- Naprawdę dobra - wychwalał - niezwykle lekka i trwała...
Hell z kolei wpatrywał się ponuro w samego "nieustraszonego wojownika".
- Gdzieś ty się tego nauczył?
- W AvLee - uśmiechnął sie bezczelnie mag - za młodu. Jak byłem Strażnikiem.
Hell parsknął głośno.
Nagle Fristron oparł się o ścianę, czując że słabnie. Adrenalina po walce uszła z niego całkowicie.
Zapadał się w głąb.
Ranek, 5 Sunnanthal (Czerwiec), MCCLXXVI r. Drugiej Ery
- Niech wejdzie.
Ciało Breanona weszło. Widział dokładnie ranę na swoim brzuchu, nie czuł bicia własnego serca, ale się ruszał.
Ujrzał mężczyznę o siwych włosach i w trupiobladej szacie.
- Nadchodzi czas, mój wojowniku. Już wkrótce. Pomyśl - wczoraj jeszcze żyłeś, a dziś jesteś generałem w mojej powstającej armii...
Południe, 19 Vallathal, MCCLXXVI r. Drugiej Ery
- Hej, wojowniku, musimy ruszać. Pomdlałeś sobie trzy godziny a teraz chodź! - powiedział Hell. Jak rzadko nie było to burknięcie poirytowanego ifryta, ale jakieś inne...
Zanurzyli się w kompleks tuneli, który był mieszkaniem dla jednego z większych szczepów orków. Było to właściwie jedynie zbiorowisko kilku szczepów, a nosiło nazwę...
Szczep Spaczonego Diademu.
___________ Nie ma na tym świecie altruistów. Są ci, którzy ich udają i ci, którym udawanie weszło w nawyk. |
|
Powrót do góry
|
|
|
Bubeusz
Dołączył: 13 lipca 2004 Posty: 164
Skąd: a żebym to ja sobie przypomniał... :)
|
Wysłany: 6 czerwca 2005 Legenda Ervandoru
|
|
|
Południe 19 Vallathal
Gładkie jak szkło marmurowe ściany delikatnie odbijały lekko rozmyte postacie, idące powoli przez korytarz. Przodem szedł Hellburn, trzymając rozognione dłonie przed sobą, przygotowany do natychmiastowego rzucenia kuli ognia. Zaraz za nim kroczył ciężko Bubeusz, rozświetlając swoją laską korytarz. Za nim szedł Mastorious, a na samym końcu ziewający Fristron.
-Zauważyliście, że ci orkowie byli jacyś dziwni?- zapytał Bubeusz.
-Tak, dziwne, dali się pokonać takiemu Fristronowi...- mruknął Hell.
-Ekhm... Nie do końca o to chodziło... Chciałem zwrócić uwagę raczej na ich niecodzienne stroje. Zbyt schludne jak na orków.- odparł Bubeusz.
-Zgadza się, nigdy nie widziałem orka w czerwonym.- dodał Mastorious.
-Możecie mówić choć trochę ciszej? Nie zapominajmy, że idziemy w ciemnym tunelu w którym aż roi się od potworów chcących rozerwać nas na strzępy...- rzucił Fristron, lekko poirytowany zachowaniem towarzyszy.
-Jak na razie jedynym potworem jakiego tu widzę jesteś ty...- odparł Hellburn jakby do siebie.
-Och, jakie zabawne! Ubaw po pachy!-
-Przestańcie!- krzyknął Bubeusz.
-A Ty co taki władczy? To że Destero nie ma, nie znaczy że przejąłeś po nim władzę!- odburknął Hellburn i od razu przerwał mu Fristron:
-Masz coś do Bubeusza? Pewnie chciałbyś zagarnąć sobie dowództwo nad drużyną?
-Przecież ja wcale nie do...- próbował interweniować Bubeusz, w rezultacie podburzając kompanów do mocniejszych dyskusji.
-Ja bardzo przepraszam, że przerywam te dysputy, ale może raczylibyście rzucić na to okiem?- Mastorious podniósł głos, próbując ich przekrzyczeć i stopniowo go obniżał, wraz jak cichły ich krzyki. Skończył zdanie szeptem, odsuwając się i ukazując dalszą część korytarza, na któego końcu wyłaniały się z ciemności potężne, mosiężne drzwi. Kiedy podeszli bliżej, w świetle z bubeuszowej laski zobaczyli je wyraźniej. Na drzwiach wyryte były dziwne symbole, a misternie rzeźbiona klamka przedstawiała głowę gargulca. Nad nimi widniał jakiś dziwny symbol, jakby trzy kółka otoczone z góry i z dołu wyrastającymi z nich kreskami, przypominający liczbę 609.
-To co? Otwieramy?- zapytał zaraz Hellburn, który wolił działać niż dumać.
-Nie mamy inego wyjścia.- rzekł Bubeusz i podszedł do drzwi. -Hmmm... Za co tu złapać? mam mu włożyć rękę do buzi?- zapytał, uważnie przyglądając się klamce-gargulcowi.
-A nie lepiej złapać go za głowę i pociągnąć?- Fristron odepchnął białego maga i bez zbędnych ceregieli ostro chwycił gargulca za łeb. Reakcja była natychmiastowa. Oczy klamki rozbłysły żywą czerwienią, buchnęły kłęby dymu. Głowa wyrwała się z uścisku, a umieszczone po obu stronach drzwi pochodnie nagle zapłonęły ogniem, rzucając falujące swiatło na zdumione twarze podróżników. Zaskoczony Fristron odskoczył gwałtownie i pech chciał, że za nim stał akurat Hellburn. Poparzonego w pewne okolice Fristrona odrzuciło znów na drzwi. Gargulec przyglądał im się z wyraźną niechęcią. Spojrzał gniewnie na wszystkich po kolei, a następnie zatrzymał pytające spojrzenie na Bubeuszu, który wydawał mu się najmądrzejszy.
-Eekhm... Chcemy przejśc, puść nas.- rzekł staruszek, próbując ignorować bezgłośną sprzeczkę Fristrona z Hellburnem za jego plecami.
Oczy gargulca zalśniły wściekłą zielenią.
-Nie puścisz nas?- zapytał głupio Bubeusz. W odpowiedzi gargulec (zapewne rozczarowany inteligencją maga) zdmuchnął pochodnie i znów zastygł w bezruchu.
-No i coś narobił?! Totalnie nie znasz się na dyplomacji!- fuknał na niego Fristron, znów podchodząc do drzwi.
-Nie zapominajmy, że to Ty go najpierw rozzłościłeś...- mruknął Bubuesz i usunął się w cień, postanawiając zdać się na "spryt" maga z Avlee. Spojrzał na siedzącego w sieci nad nimi pająka smutnym wzrokiem, mówiącym: "Ale ja mam cięzko w życiu... Ciesz się, że nie jesteś czarodziejem". Po chwili dały się usłyszeć metaliczne trzaski i krzyk Fristrona:
-Otwórz... (trzask!) ... się ty... (trzask!) ...przygłucha... (trzask!) ...kupo... (trzask!) ...zardzewiałego złomu!-
Daruj sobie, nie chcę tu stać cały dzień.- rzekł Hellburn, odtrącając walącego w klamkę maga.
-Przepusć nas, albo giń!- zawołał potężnie ifryt. Nie spotkało się to z żadną reakcją. (jeśli nie liczyć westchnienia Bubeusza). Korytarz zaczął co chwila rozbłyskać światłem, grzejąc miło Bubeusza w plecy, co oznaczało, że Hellburn wyżywa się na gargulcu.
Popołudnie, 19 Vallathal
Po paru chwilach siedzieli wszyscy przed drzwiami, wpatrując się w kamienne oblicze gargulca.
-To kto skoczy zobaczyć, czy orkowie nie mieli przy sobie czegoś do zjedzenia?- zapytał Fristron.
-Zamiast ostrzyć nam apetyt byś tak od czasu do czasu zrobił coś pożytecznego...- burknął Hell.
-A może by tak przeczytać te runy na drzwiach?- rzucił od niechcenia Mastorious. Wszyscy spojrzeli po sobie zaskoczeni. Wstali i zaczęli wodzić palcami po błyszczących liniach na drzwiach. Hell zapalił owe pochodnie, aby ułatwić im czytanie.
-To chyba te same runy, co na kręgach, nie sądzicie?- zauważył Bubeusz i dopuścił do drzwi Fristrona, który do tej pory skakał za nimi, próbując cokolwiek dojrzeć. Po "krótkiej" chwili dumny magik przetłumaczył im napis: "Wstęp tylko dla naznaczonych".
-Hę?- Bubeusz rozdziawił usta.
-Zamiast hękać, byś pomyślał, kim mogą być Ci naznaczeni i jak...- zaczął Fristron, lecz Bubeusz mu przerwał:
-Cicho, skupiam się.-
-Och, ach, wielmożny pan Bubeusz się skupia!-
-Przymkniesz się wreszcie?- burknął swoim stylem Hell.
-Tak się zastanawiam nad tym znakiem na górze...- mruknął biały mag. -Wydaje mi się, że skądś ja go znam, tylko skąd...-
-Eee, nie gadaj głupot. Mi ten znak przypomina tylko liczby: 6, 0 i 9. Numery naszych pokoi w gospodach...-
-Numery...- mruknął Bubeusz.
-Może właśnie chodzi o te numery? Mam wrażenie, że żeby przejść, trzeba właśnie posiadać takie numery. - powiedział Mastorious.
-A skąd my Ci takie numery wytrzaśniemy?- rzekł Hell.
-Eh, trzeba było sobie wziąść tablicę rejestracyjną tego kombajnu na pamiątkę...- westchnął Fristron.
-Zaraz, chyba wiem!- wykrzyknął nagle olśniony Bubeusz i zaczął grzebać w swojej saszetce.
-Pamiętacie, jak mówiłem, że wziąłem ze sobą stronnice wyrwane z księgi o Koronie Świata?- rzekł, wyjmując jakieś papiery i gorączkowo je przeglądając.
-Hell, bądź łaskaw rzucić tu trochę światła... Nie, nie dosłownie! Hmm... Tak! Przeczucie mnie nie myliło! Ta strona ma numer 609!- wykrzyknął z euforią Bubeusz. Poderwał się w stronę gargulca, przytykając mu tą stronnicę do twarzy.
-No już, obudź się, bo spieszy się nam!- Oczy gargulca ponownie zamigotały na czerwono, wzniecając tumany dymu spod klamki. Kamienny stwór spojrzał na uśmiechniętego do przesady Bubeusza i przesunął się w lewo, szczękając przeraźliwie. Zgrzytnęło, trzasnęło i drzwi same się rozwarły, z okropnym skrzypnięciem. Pajęczyny je pokrywające pękły bezgłośnie i delikatnie opadły na marmurową posadzkę. Wszyscy zdumieli się niezmiernie, gdyż tylko Mastorious i Bubeusz wierzyli w powodzenie tego sposobu. Zdumienie to było jednak nieporównywale z tym, jakiego doznali wchodząc do środka. Oczom ich ukazała się bowiem wielka, niezgłębiona sala, skąpana w ciemności, której sufitu nie mogli dostrzec. Monumentalne kolumny pięły się na całą wysokość komnaty i ginęły we wszechogarniającej ciemności. Na ich bokach w równych odstępach porozwieszane były świece, z czego paliły się tylko te najniższe. Na kamiennej posadzce również stały wielkie, rozłożyste świeczniki, które dawały niesamowity klimat. Od drzwi aż do ginącego w mroku końca rozłożony był krwistoczerwony dywan, przeplatany czarnymi motywami. Większość ścian, z racji ogromu sali również nie była dla nich widoczna, ale na tych, które widzieli, zwieszały się tajemnicze gobeliny, oraz paliły się pochodnie. Widać było czarne drzwi po prawej, a po lewej stół, na którym niewątpliwie coś się znajdowało. Z tej odległości mogli jedynie przypuszczać, że są to przybory, które Bubeusz zwał "te takie zabawki alchemika". Wszystkie ściany i kolumny pokryte były mitycznymi znakami, ornamentami i obrazami, które zdawały się tlić się ledwie dostrzegalną czerwoną poświatą.
-Khem.. Mogliby tu światło włączyć... Strasznie słaba widoczność...- rzucił Hell, który pierwszy ochłonął z wrażenia.
-Niesamowite...- wyjąkał Bubeusz.
-Niesamowite, to będzie to, co zrobi z nami ktoś lub coś, co tu siedzi...- burknął Fristron.
-Gdzie?!- wykrzyknął Bubeusz.
-No nie uważasz, że na końcu tego dywaniku ktoś lub coś siedzi?- zapytał cicho mag z Avlee, zdziwiony nagłą reakcją przyjaciela.
-Uff fiuu... Zawał na miejscu przez takiego można dostać...- mruknął Bubeusz trzymając się za serce.
-Rzeczywiście, robi dość duże wrażenie.- powiedział Mastoroius, który najwyraźniej nie wyszedł jeszcze z podziwu dla imponującej sali.
-No to teraz, skoro ogłosiliście już swoją obecnosć na parę najbliższych kilometrów, wypadałoby się stąd ruszyć...- mruknął Hellburn. Rozejrzeli się jeszcze raz po sali.
-Gdzie? W którą stronę?- zapytał Bubeusz, nie mogąc się zdecydować.
-To mi przypomina takie zwiedzanie jak na jakiejś wycieczce...- bąknął Fristron.
-Taak, przydałby się tylko jeszcze jakiś przewodnik..- dodał Hell.
-My tu gadu-gadu, a jego już dawno wywiało...- Bubeusz zauważył, że Mastorious już pobiegł w kierunku stołu. Rzucili się za nim. Podczas mijania kolumn ustawionych po obu stronach dywanu, pchnięty przez Hellburna Fristron o mało co nie wyrżnął w jeden ze słupów.
-Co Ty wyprawiasz, tutaj może być niebezpiecznie!- zganił Mastoriousa Bubeusz, podczas gdy Hell z Fristronem znów się kłócili.
-Co ty wygadujesz, skoro po takim hałasie jaki narobiliście ikt nas nie zauważył...- odparł biały nekromanta.
-Skąd wiesz, że nie jesteśmy na ukrytej obserwacji?- zapytał Hellburn, lecz zdał sobie sprawę z tego, że nikt go nie słucha, bo wszyscy magowie rzucili się na alchemiczny stolik, zgarniając co ciekawsze ingrediencje do kieszeni.
___________ Caveant consules ne quid detrimenti IJB capitat ;) |
|
Powrót do góry
|
|
|
Fristron z Avlee
Dołączył: 27 października 2004 Posty: 164
Skąd: Fristotele - zgadnij po nicku :)
|
Wysłany: 7 czerwca 2005 Legenda Ervandoru
|
|
|
Popołudnie, 19 Vallathal (Maj), MCCLXXVI r. Drugiej Ery
Nagle usłyszeli lekki tupot na górze. Hell mruknął:
- Ja pójdę - odwrócił się i ruszył ku schodom
Nagle zatrzymał go Fristron.
- Nie.
Wszystko zamarło na krótką chwilę, lecz ta chwila wydawała się grupce przyjaciół wiecznością. Spojrzeli na Fristrona, w jego oczy, pełne żalu, wściekłości i dziwnej zaciętości.
- Ja pójdę - dodał mag
Nikt nie zaprotestował. Wszyscy byli zbyt zdumieni nagłym żądaniem AvLee'ańczyka.
Mag zaczął wspinać się po schodach. Coś go pchało ku górze. Coś, co od dawna terroryzowało jego podświadomość.
Dotarł do okutych złotem dębowych drzwi. Spojrzał na klamkę. Lecz nie zobaczył jej.
Bo klamki nie było.
Popatrzył uważnie na drzwi. Rozważał otworzenie sposobem nazywanym potocznie "na rympał", co w praktyce oznaczało wyważenie drzwi w taki sposób, by te przeleciały przez pokój. W pewnym kręgu było to uważane za dziedzinę sportu i organizowano mistrzostwa. Wygrywał ten, którego drzwi poleciały najdalej od framugi.
Jednak Fristronowi coś powiedziało, by zagrał bardziej finezyjnie. Zerknął na wykute złotem cyfry 609. I nagle przypomniał sobie słowa starego wiersza, którego uczył się na pierwszym roku w gildii magów:
"I wystrzegaj się człeku,
Domu szóstki, zera i dziewiątki.
Kuszą tajemnicą,
Jego cieniste zakątki.
I demon tam wiruje,
Raz na tysiąc lat,
Orków plon pozostawia
Wśrod kręgów krat"
Wszyscy, rzecz jasna, uważali, że cały ten wiersz jest metaforą do jakiegoś niejasnego zdarzenia i nikt nie przywiązywał do tego wiersza uwagi. Mimo to Fristron, ponieważ nic innego nie przychodziło mu do głowy, zaczął recytować. Gdy doszedł do drugiego wersu niespodziewanie drzwi uchyliły się przed nim.
Rozejrzał się czujnie. Wśród porozwalanych krzeseł, krat, narzędzi tortur i szczątków luster urządziło sobie obozowisko trzech orków. Zachowywali się cicho, jakby jakaś potężna wola zabraniała im zakłócać jej spoczynek.
Fristron, zarazem dziwiąc się, że potwory jeszcze go nie zauważyły, jak i bojąc się biec po pomoc, zaczął gorączkowo obmyślać plan. W końcu zaryzykował zauważenie i wyślizgnął się z pokoju. Zanim postawił stopę na pierwszym stopniu usłyszał charczący odgłos i zrozumiał, że zostałdostrzeżony. Modląc się, by nie połamać sobie kości zeskoczył na marmurową balustradę i zjechał po niech. Z impetem zwalił się na czekających pod schodami towarzyszy.
- Mógłbyś ze mnie zejść? - warknął Hell niepotrzebnie, gdyż Fristron był już w pozycji bojowej, z różdżką w ręku.
Orki zawachały się chwilę, widząc silnych przeciwników, na dodatek przewyższających ich liczebnie. Jednak szybko zorientowały się, że magowie i ifryt leżący na podłodze są "nieco" zdezorientowani i rzucili się na stojącego wyczekująco Fristrona.
Zanim pierwszy zdążył doskoczyć, został odepchnięty porywistym wiatrem. Bubeusz zdumiał się, widząc tak silny wiatr w domowym zaciszu. Fristron użył jednego ze swych ulubionych czarów, lecz nie popadał w samouwielbienie. Roztoczył nad orkami mgłę, wiedząc że nie ma dużo czasu. To nie było zwyczajne "mięso armatnie". Wyspecjalizowane we władaniu określonymi broniami tworzyły malutkie grupki, które mogły zagrozić potencjalnym przeciwnikom, mimo braku liczebnej przewagi. Mag rozpoznał tutaj orka włócznika, do którego należał najczęściej pierwszy cios, orka oszczepnika pomagającego pozostałym z odległości oraz wojownika, powolnego, okutego w ciężką zbroję.
Widząć zarys oszczepnika Fristron rzucił w tamtym kierunku Magiczny Pocisk. Usłyszał, że trafił w cel i poczuł okropny ból w lewym barku. To zdradziecka mgła dała schronienie przed wzrokiem włócznikowi, a gdy ten kocim skokiem wyleciał z ukrycia i, celując w serce, ugodził maga. Mgła pomogła jednak także Fristronowi, gdyż ork nie trafił w cel, w ugodził go bardziej na prawo i za wysoko.
Agresor wyciągnął włócznię i już chciał drugi raz uderzyć, tym razem niechybnie, kiedy powalił go Hellburn. On i reszta drużyny już się podniosła z ziemi. Bubeusz dobił orka oszczepnika, zwijającego się z bólu Lodowym Sztyletem, zaś Mastorious pojedynkował się z wojownikiem.
- Spróbujmy z dwóch stron! - krzyknął Hell, widząc że ork uzyskuje przewagę nad nekromantą, po czym doskoczył do walczących i rzucił ognistą kulę prosto w twarz.
Odbiła się. Zbroja antymagiczna odrzucił pocisk, kierując go na Bubeusza. Mag nie zdążył nawet rozpocząć inkantacji tarczy, ani tym bardziej uchylić się, a już płonął. Skóra zaczęła się skręcać w śmiertelnym tańcu z ogniem, zanim przerażony mag ściągnął na siebie strumień wody. Padł wyczerpany na ziemię.
Ork, broniąc się zaciekle, wysuwając cięgłe parady i bloki wypracował sobie pozycję górującą nad Mastoriousem. Wytrącił niematerialny miecz z okolic głowy MAstoriousa, a ostrze rozpłynęło się. Zgrabnym ciosem trafił w miejsce, gdzie była zasłonięta twarz.
Pozostał tylko Hellburn. Ifryt z iście diabelską szybkością wyprowadzał ataki, lecz niepotrzebnie odsłaniał się. Wojownik ciął raz i drugi, w nogi. Ifryt zaczął tracić siły, a szał orka wzmagał się. Gdy podniósł oręż do ostatniego ciosu, Hell patrzył ze smutną rezygnacją na miecz, nie mając nawet siły na podniesienie własnej broni do zablokowania. Wiedział, że zbroja mogłaby go obronić, lecz ork celował pomiędzy hełm a początki pancerza.
Nagle miecz zatrzymał się. To Bubeusz, wstrząsany drgawkami, zatrzymał orka Lepką Lewitacją. Nim Hell zdążył zorientować się w sytuacji, jakaś siła go odsunęła. Ork patrzył przerażony, jak Fristron staje przed nim.
- Dawno nie stosowałem hipnozy - rzekł mag, uśmiechając się okrutnie
***
Wieczór, 19 Vallathal (Maj), MCCLXXVI r. Drugiej Ery
- Słyszysz mnie? - spytał Fristron
- Tak - odpowiedział nieobecnym głosem ork
- Kim jesteś? - zapytał mag z AvLee
- Urgak, generał Sił Orkowych Wojowników Szczepu Spaczonego Diademu
- Co za obrzydliwa tytułomania - mruknął Hell
Fristron, powiedział ifrytowi by był cicho i wrócił do przepytywania jeńca:
- Generał? Nie obowiązuje was już pradawna hierarhia, w której najsilniejszy jest wodzem?
- Viggrel to zmienił.
- Viggrel? Kim jest Viggrel?
- To potężny wojownik. Dowódca Szczepu Spaczonego Diademu.
- A dlaczego zmienił dawną hierarhię, dającą mu nieograniczoną władzę?
- Wyższy mu kazał.
- Wyższy? - zdumiał się Fristron
- Czarownik. Ale dla nas dobry. Zabija ludzi, jak my. Nawet większość mu przebaczyła, że jest człowiekiem.
- Jak wygląda? Kim jest?
- Nikt go nigdy nie widział. Wiadomo tylko, że Viggrel słucha się go.
- A dlaczego Wyższy sam nie dowodzi szczepem?
- Ma inne sprawy na głowie.
Fristron odwrócił się. Te zeznania dały mu dużo do myślenia.
Nagle Bubeusz przejął inicjatywę.
- Co planuje ten... Wyższy?
Ork spojrzał na Fristrona. Ten pokiwał głową i potwór zaczął mówić. Choć - jak spodziewał się mag z AvLee - niewiele miał do powiedzenia.
- Nie wiem. Podobno majstruje coś na niebie.
Bubeusz uśmiechnął się tryumfalnie.
***
Noc, z 19 na 20 Vallathal (Maj), MCCLXXVI r. Drugiej Ery
- Daj spokój, chyba nie myślisz, że człowiek utrzymujący kontakty z orkami jest odpowiedzialny za spaczenie Korony! - burczał Fristron
- A nazwa szczepu? - spytał zjadliwie Bubeusz
Mag z AvLee zawachał się.
- Mogli siętak nazywać już setki lat temu.
- To przecież nie jest naturalny szczep! - wrzasnął Bubi, tracąc cierpliwość - Generał! Armia! Wódz pod kontrolą! Oddziały! Nie mówię, że ten Wyższy MUSI być tym, kto odpowiada za spaczenie, ale nie można zaprzeczyć, że poszlaki wskazują na niego!
Siedzieli dalej w domu 609. Magowie chcieli zaoszczędzic orka, żal im było żałosnego stworzenia spętanego na stole, lecz Hell absolutnie nie wyraził na to zgody i jednym bystrym ciosem wyswobodził bestię z ograniczeń życia. Tudzież z kilku litrów krwi.
- Więc co robimy? - spytał Mastorious
- Idziemy dalej - westchnął uspokojny już Biały Mag - Widziałem gdzieś drugie drzwi, prowadzące dalej w podziemia.
___________ Nie ma na tym świecie altruistów. Są ci, którzy ich udają i ci, którym udawanie weszło w nawyk. |
|
Powrót do góry
|
|
|
Destero
Dołączył: 6 listopada 2004 Posty: 164
Skąd: Przybywamy z wielu miejsc... zdążamy do jednego...
|
Wysłany: 7 czerwca 2005 Legenda Ervandoru
|
|
|
Ranek 18 Vallathal (Maj), MCCLXXVI r. Drugiej Ery
Jęk bólu, wydostający się z gardła psionika, odbił się echem po olbrzymim podziemnym wąwozie, sprawiając, że Destero natychmiast umilkł, nie chcąc ryzykować ściągnięcia na siebie uwagi czegokolwiek co mogło zamieszkiwać tą jaskinię.
Pulsujący ból bijący z całej lewej ręki, skutecznie powstrzymał go przed próbami podniesienia się i stanięcia na zawieszonym w próżni kawałku skały. Nawet częściowe zamknięcie blokad mentalnych nie wyeliminowało bólu na tyle, żeby psionik choć mógł zacząć myśleć o tym, jak się wydostać z podziemnej przepaści. Nie podobało mu się to co zamierzał zrobić, ale alternatywa śmierci była wystarczającą motywacją. Psionik zagłębił się w najdalsze ostępy swego umysłu, szukając elementu odpowiedzialnego za fizyczne odczuwanie. Całe jego ciało przeszedł nieprzyjemny dreszcz, gdy zbyt gwałtownie przystąpił do manipulacji. Kilka minut zajęło mu rozwiązanie łamigłówki, którą stanowiła jego wewnętrzna jaźń, ale w końcu osiągnął to co zamierzał... lewa ręka opadła bezwładnie. Psionik dźwignął się na kolana, starając się utrzymać równowagę, na chybotliwej, latającej platformie. Kawałek skały miał rozpiętość około trzech metrów, więc wolał nie wykonywać zbyt gwałtownych ruchów. Kładąc się na brzuchu i rozkładając szeroko nogi, dla utrzymania równowagi, Destero wyjrzał za krawędź skały.
Kilka następnych minut psionik spędził, na oswajaniu się z rażącą bielą bijącą z wnętrza kanionu. Pewną szansę na ocalenie przedstawiały wielkie ilości skał podobnych do tej na której się znajdował, lewitujące pod nim i ciągnące się najwyraźniej, aż ku samemu źródłu światła. Destero wstał powoli starając się nie przeważyć platformy, na której się znajdował i zeskoczył na skałę lewitującą jakieś dwa metry pod nim, tracąc jednocześnie równowagę i niemal spadając w olbrzymią przepaść. Wielkie odległości między dwoma ścianami wąwozu nie sprzyjały orientacji przestrzennej. Jedynym punktem nawigacyjnym, na którym mógł polegać były unoszące się i przepływające pod nim kawałki zdemolowanej architektury. Decydując, że wahanie na nic mu się nie zda, psionik ruszył w podróż na dno kanionu.
Południe 18 Vallathal (Maj), MCCLXXVI r. Drugiej Ery
Po kilku wyczerpujących godzinach zeskakiwania na dół i paru bardzo nieprzyjemnych upadkach, Destero dotarł do mierzącej kilkanaście metrów długości i kilka szerokości, zawieszonej w powietrzu półki, na której postanowił odpocząć. Światło przeszkadzało mu do tego stopnia, że na noszonej zawsze opasce zawiązał jeszcze skrawek czarnego materiału, który pochodził z jego zniszczonego płaszcza. Nie widział platform poruszających się pod nim, ale zdawał sobie sprawę z ich obecności dzięki nikłemu szmerowi, który wydawały, ocierając się o drobne kamyczki, stanowiące stały element krajobrazu się w tej części wąwozu. Psionik zaczynał dochodzić do wniosku, że latające platformy mogą być pozostałościami po jakiejś potężnej, magicznej katastrofie, która mogła wydarzyć się tu wiele tysięcy lat wcześniej, a wąwóz w którym się znajdował mógł być niegdyś litą skałą. Moc, która byłaby w stanie dokonać takich zniszczeń, musiałaby być ogromna. Co więcej, nieregularne ściany wąwozu zdawały się przemawiać na korzyść tej teorii. Korzystając z ostatnich chwil przerwy, Destero poprawił, zaimprowizowany temblak, w który włożone było jego bezwładne ramię, i ruszył w dalszą drogę.
Wieczór 18 Vallathal (Maj), MCCLXXVI r. Drugiej Ery
Po kilku godzinach podróży nareszcie coś się zmieniło. Nie wiedzieć czemu intensywność białego światła zmalała, zupełnie tak jakby psionik zostawił jego źródło kilkaset metrów nad sobą. Przypuszczał, że powodem tego były dziwne formacje, ciemnofioletowych kryształów, wyrastające ze ścian wąwozu, których światło, choć dziwnie mroczne, widoczne było nawet pod jego podwójną opaską. Ta sama fioletowa poświata zadawała się tłumić białą jasność. Pozwoliło mu to na zdjęcie ciemnej przesłony z oczu i dokładniejsze rozejrzenie się.
W samą porę.
Koło głowy przemknął mu kawał skały wielkości namiotu, sprawiając że na moment stracił równowagę. Destero zatrzymał się na chwilę, by dokładniej przyjrzeć się okolicy. Tysiące lewitujących skał, różnych wielkości i kształtów, latały we wszystkie strony zderzając się ze sobą, ocierając o ściany wąwozu, rozbijając i wznosząc wszędzie tumany kurzu i skalnego pyłu. Co chwila psionik musiał uchylać się przed jakimś nadlatującym odłamkiem zabudowy by uniknąć bolesnego strącenia. Patrząc ku dnu wąwozu, o ile jakieś istniało, Destero dostrzegł, że białe światło nie wypełnia już całego obszaru jego widzenia, a zaczyna skupiać się w jakiś podłóżny, nieregularny kształt. Wyglądało na to, że bliża się do celu swojej podróży na dno wąwozu, jakikolwiek by on nie był.
Noc 18 Vallathal (Maj), MCCLXXVI r. Drugiej Ery
Z unoszącej się kilkanaście metrów nad dnem wąwozu platformy Destero uważnie obserwował gładką, fioletową powierzchnię - najprawodpodobniej zbudowaną z kryształów wyścielających niższe rejony przepaści. Całe dno było dziwnie regularne, bez śladów jakichkolwiek skał, czy stalagmitów, a co dziwne, zdawało się być wygięte w szeroki na kilkanaście metrów łuk, który niknął w skale przy ścianach wąwozu. Sam kanion był tu o wiele węższy niż na górze, gdzie jego rozpiętość musiała sięgać kilkudziesięciu metrów. Kilkanaście metrów od miejsca w którym się unosił znajdowało się źródło białego światła, skutecznie tłumione przez kryształową podłogę, co umożliwiało dostrzeżenie go. Podłóżna wyrwa w purporowej podłodze emitowała białe światło, które z taką intensywnością rozjaśniało podziemny wąwóz. Wyglądało na to, że szczelina jest jedyną drogą, którą da się stąd podążyć... nie była to dobra wiadomość.
Psionik uchylił się przed przelatującym kawałkiem ostro zakończonej skały i przeskoczył na pobliską lewitującą platformę. W ostatniej chwili kucnął by uniknąć zderzenia z tym samym odłamkiem skalnym, który przed chwilą koło niego przepłynął i, co najdziwniejsze, znów zawracał, najwyraźniej chcąc ponownie na niego natrzeć. Psionik zeskoczył na platformę poniżej mając nadzieję znaleźć się poza zasięgiem swego nietypowego przeciwnika, a znalazł się oko w oko z innym.
-Witaj - powiedział spokojnym, niemal ciepłym głosem mężczyzna - minęło wiele lat... być może zbyt wiele.
Delikatny wiatr rozwiał długie, szare włosy, ukazując poniszczoną twarz o trupim kolorze. Białe szaty, w które ubrany był mężczyzna, dodawały mu godności i majestatu.
-Nie znam cię - powiedział spokojnie psionik, rozglądając się jednocześnie za irytującym kawałkiem skały.
-Więc razem trzy? - kontynuował starzec, jakby ignorując jego słowa - Już połowa. Wiesz, że nie mogę ci na to pozwolić.
Destero poczuł delikatne szarpnięcie w najmroczniejszej części jego jaźni. Wiedział już, że postać w białych szatach nie zwraca się do niego. Demon odpowiedział na wezwanie.
-Twoje plany nie mają tu nic do rzeczy! - Warknął zezłoszczony nagle mężczyzna.
-Kim jesteś? - zapytał psionik lokalizując jednocześnie wrogo nastawioną skałę lewitującą za ramieniem maga - I jak z nim rozmawiasz?
-Zamilcz - zwrócił się do niego przybysz - Nie staraj się pojąć spraw, których zrozumienie przerasta twoje pojmowanie. Nie wiesz nawet dlaczego uruchamiasz kręgi, dajesz się manipulować, podczas gdy on dąży do osiągnięcia swego celu. - Usta mężczyzny zwęziły się w parodii uśmiechu - Mogę temu zaradzić. - obiecał słodkim głosem - Oddaj mi amulet.
-Nie - odpowiedział krótko psionik - To ja jestem teraz wyższym bytem z naszej dwójki, i to ja przemawiam w imieniu wielojedności.
-Ty!? - Zakpił starzec - On sądzi inaczej. Wielojedność była, jest i będzie jego tworem i jego własnością i choćbyś nie wiem jak się starał nie zdołasz uniknąć losu, który cię czeka... - nastąpiło złowrogie milczenie - ...Twoja esencja, wspomnienia i uczucia staną się pokarmem jego jaźni, a ty, mój drogi chłopcze, tak jak miliony przed tobą, stracisz świadomość i przestaniesz istnieć w sensie mentalnym i fizycznym... pozostanie tylko iskra twego dziedzictwa, której on tak strasznie pożąda.
Destero spostrzegł jak odłamek skały nad rameniem maga, zmienia kształt, stając się impem o pustym spojrzeniu, który przysiadł na ramieniu mężczyzny.
-Twoja moc będzie narzędziem w jego rękach, tak jak to stworzonko jest nim w moich. - Zaczął znowu blady człowiek - Wiem, że obawiasz się tego, czujesz desperację, która popycha cię do bezsensownych poszukiwań. Znam twoje myśli i wiem wszystko. Lękasz się. - Zasyczał z wyraźną satysfakcją w głosie.
-To, że tak myślisz - powiedział spokojnym głosem psionik, zrzucając z ramion strzępy płaszcza i odsłaniając kamizelkę za czarnej skóry, oraz długie skórzane spodnie o tym samym kolorze - najlepiej świadczy o tym, że choć rozmawiasz z nim, mój umysł jest dla ciebie niedostępny. Nie wiem kim jesteś, i nie obchodzi mnie to, ale zagrażasz mojej misji, a jej nie mogę już przerwać ani pozowlić nikomu na stanie na drodze pomiędzy mną a moim celem... tak zostało powiedziane i tak się stało... nikt i nic nie może już tego zmienić... nigdy.
Oczy odzianego w biel mężczyny otworzyły się szeroko gdy pojął o czym mówi psionik.
-Więc dokonałeś tego - powiedział niemal szeptem - dokończyłeś rytuał... Pozostawiłeś w sobie pustkę i jeden cel. - W jego dłoniach pojawiły się dwia ostre jak brzytwa egzotyczne miecze - Nie jesteś już człowiekiem. Wiem, że nie mam szans na przekonanie cię do swoich racji więc skończmy to szybko. - jego twarz przeszedł okrutny wyraz - Nie sądź jednak, że to ty wyjdziesz stąd żywy. Nawet demon ci nie pomoże, gdyż jego jaźń jest jedyni strzępem świadomości w porównaniu z potęgą tego co wkrótce zaleje Ervandor!
Psionik rzucił strzępami płaszcza w przeskakującego na jego półkę mężczynę, mając nadzieję, że go zdekoncentruje, ale gdy usłyszał trzepot skrzydeł i poczuł jak zęby impa zagłębiają się w jego lewym barku wiedział już że mag nie był amatorem. Niewiele myśląc Destero rzucił się na plecy, przygniatając impa do platformy własnym ciężarem. W samą porę. Z furkotem dwóch katan jego przeciwnik wylądował na platformie, stając wyprostowany nad psionkiem. Destero szybkim, zwinnym ruchem podciął mu nogi, zrzucając go z platformy i samemu stając na własnych. Błyskawicznie zmiażdżył butem grdykę usiłującego się podnieść impa. Złapał za dwa kilkunasto calowe rogi umieszczone na czubku głowy stwora i wyrwał je z niej. Tak zaopatrzony rzucił się w stronę przeciwnika, który wskakiwał już po kolejnych platformach, kierując się szybko w jego stronę. Psionik skoczył kilka razy lądując na większym kawałku skały rozpiętości kilkunastu metrów. Spojrzał w kierunku mężczyzny w białych szatach który skandował jakąś dziwną pieśń. Między jego uniesionymi mieczami trzaskały wyładowania elektryczne. Nie chcąc kusić losu psionik wywołał mentalną falę która szarpnęła jego przeciwnikiem z taką siłą, że ten spadł lecąc prosto na niego. Róg impa pomknął w stronę spadającego maga, ale odbił się od magicznej tarczy. Psionik znał ten rodzaj obrony i wiedział, że była ona ograniczona do ilości ciosów a nie ich siły. Poczekał aż mag spał na równe nogi na platoformę i kopnął nisko nogą wznosząc tuman kurzu i odłamków skalnych, które spadły na jego przeciwnika. Taka ilość okruchów z pewnością wystarczy. Jego przeciwnik zatoczył się z zaskoczenia, gdy tarcza opadła, potknął się i upadł na platformę, która przechyliła się niebezpiecznie sprawiając, że psionik zaczął się zsuwać w szybkim tempie na wystawione przez mężczyznę w bieli ostrze katany. Drugi róg impa pomknął w stronę maga bitewnego, zmuszając go do zasłonięcia się ostrzem jednego miecza, podczas gdy drugie ostrze, wbite w platformę chroniło go przed upadkiem. Destero kopnął maga w odsłoniętą twarz zrzucając go kilka metrów w dół, ku podłodze z purpurowego kryształu. Psionik chwycił katanę która utkwiła w skale i zawisł na niej jedną ręką, przechylając przy okazji całą platformę tak, że była pod kątem prostym do dna wąwozu. Biała błyskawica uderzyła w przechyloną platformę, odłupując jej kawałek i zrzucając psionika na ziemię, gdzie wylądował na prostych nogach, ale z mieczem znajdującym się kilka metrów od niego. Tymczasem mag dochodził już do crescendo inkantacji, będac zmuszonym przerwać ją jednak, gdy wirujące ostrze przemknęło mu nad głową ucinając kawałek bujnych włosów. Destero, biegnąc pędem w stronę maga, wysłał mentalną falę, przyzywając katanę do prawej dłoni. Mag wstał i po ułamku sekundy oboje zwarli się w śmiercionośnym pokazie szermierki. Ostrza dźwięczały przecinając powietrze i wydawały nieprzyjemne dla ucha dźwięki, gdy zderzały się w zastraszającym tempie, jakie narzucili sobie psionik i mag. Psionik zawinął ostrzem parując trzy szybkie pchnięcia przeciwnika. Starał się zataczać mieczem jak największe koła, by nie dopuścić do siebie ręki przeciwnika, która w przeciwieństwie do jego lewego ramienia, była sprawna. Ostatnie czwarte pchnięcie psionik odbił z taką siłą, że mężczyzna w bieli stracił równowagę. Wchodząc w piruet Destero uklęknął i ciął z obrotu w brzuch przeciwnika. Ostrze zderzyło się z czymś twardym wywołując głośny dźwięk, który rozniósł się echem po ścianach wąwozu. Psionik kątem oka dostrzegł eteryczną tarczę, która zmaterializowała się w lewej dłoni maga. Wystarczająco małą by nie utrudniać walki i wystarczająco mocną by wytrzymać ciężar smoka. Mag bitewny odzyskał równowagę i ciął wysoko nad głową psionika nie pozwalając mu się podnieść z kolan i jednocześnie kopnął go mocno w szczękę posyłając go w krótki lot. Uderzając o twardy kryształ Destero potwierdził tylko swoje przekonanie do tego, że luka, jaką stanowiła niemożność używania jego lewej ręki, była bardzo duża i kłopotliwa. Usłyszał odgłos stawianych pośpiesznie kroków i dostał kolejnego kopa w zęby. Kopnął na oślep trafiając maga w piszczel i wywołując u niego litanię przekleństw. Podniósł się i spojrzał na mężczyznę, który trzymał w lewej dłoni amulet Korony Świata i szczerzył się do niego okrutnie. Psionik dźwignął się na nogi i spojrzał tylko na swój miecz unoszący się na głową maga, wydał mentalny rozkaz i...
Imp pod postacią kawałka skały rąbnął go w tył pleców i odrzucił kilka metrów od miejsca w którym stał... prosto w szczelinę z której biło białe światło. Usłyszał tylko krzyk triumfu swego przeciwnika i zniknął w wyrwie.
___________ Paradoxically, sins one can consider as forgiven are those he can't forgive himself... kore no nindo da |
|
Powrót do góry
|
|
|
Ashanti
Dołączył: 27 grudnia 2004 Posty: 164
Skąd: Z jaskini behemota :P
|
Wysłany: 8 czerwca 2005 Legenda Ervandoru
|
|
|
Południe 15 Vallathal (Maj) MCCLXVI r. Drugiej Ery
Demonka czająca się w krzakach, dotąd przez nikogo nie zauważona, czekała cierpliwie wyniesienie nekromatronu. To był jedyny moment kiedy mogła się do niego zbliżyć i .... zniszczyć. Zarośla wydawały się wystarczającą zasłoną, aczkolwiek jeden fajtłapowaty goblin, zakończył swój marny żywot, w kilka sekund po tym jak nadepnął na stopę demonki . Nawet nie zdołał wezwać pomocy. Wtedy się zaczęło. Na początku szło 4 uruk hai za nimi 20 goblinów niosących nekromatron, zadanie było by banalnie proste gdyby nie 2 trolle z tyłu. Były to jedne z największych i najobrzydliwszych trolli jakie demonka w życiu widziała, z ich pysków oprócz obrzydliwej śliny wydobywał się odbierający dech odór zgnilizny. Były one bardzo pokaleczone i miały liczne głębokie rany które wyglądały na świeże, to znaczyło że albo właśnie stoczyły z kimś bitwę albo były specjalnie drażnione na wypadek ataku. Ashanti rozmyślała nad planem. Gdy grupka zbliżyła się wystarczająco blisko wtedy wypowiedziała dziwną inkantacje w melodyjnym eofolskim języku, gdy skończyła dwóch uruk hai wpadły w szczelinę, otworzoną czarem chwilę temu. Następni dwaj nie wiedzieli co się dzieje więc wyciągnęli miecze i zaczęli siekać pobliskie zarośla ( na szczęście te które znajdowały się naprzeciwko, a nie te w których demonka się ukrywała ).
Wtedy rzuciła w ich stronę ognistą kulę podpalając krzaki z których z kolei ogień przeniósł się na uruk hai. Powstało wielkie zamieszanie, troll walił swymi wielkimi łapami i tylko cale dzieliły je od głowy Ashanti. Demonka postanowiła przestać chować się w coraz mniej bezpiecznej kryjówce i zaszarżowała swym mieczem. Do walki rzuciło się 5 goblinów. Bez większych przeszkód demonka wybiła słabo wytrenowane stworki.
Potem ruszył na nią troll, jego skóra była tak gruba że nie czuł ciosów miecza. Ash zaatakowała magią. Najpierw dostał potężnym zaklęciem które go wywróciło na brzuch, wtedy Ashanti skoczyła mu na plecy i wbiła miecz w kręgosłup - to sparaliżowało olbrzyma
- Zdychaj ! - Krzyczała demonka zadając kolejne ciosy. Takim sposobem została sama z trollem. Wyczerpała na tyle dużo energii magicznej że nie mogła już rzucić żadnego czaru, jak już to jedynie czary ochronne ale też o niewielkiej mocy. Pierwszy zaatakował przeciwnik, był zbyt powolny aby uderzyć zwinną demonkę. Tymczasem Ashanti atakowała go ze zdwojonym zapałem, przez co z ran zaczęło wypływać tak dużo krwi że stwór padł na ziemie, nie był jeszcze martwy ale wystarczająco silny aby chwycić demonkę za nogę i ciągnąć do siebie, ta próbowała sie wydostać ale była zbyt słaba. Troll stanął nad nią i sięgnął po jeden z wielkich włóczni i wziął zamach. Demonka próbowała coś wymyślić, przecież to nie mógł być koniec, zabiła już tylu wrogów a tu miała polec ? Szybko zebrała ostatnie siły i wyrwała się z uścisku giganta, szybko przeturlała się w bok i usłyszała taki gruchot że aż zasłoniła uszy. Gdy spojrzała w miejsce gdzie wcześniej leżała zobaczyła roztrzaskaną skalną powierzchnie i wbitą w nią włócznie. Tylko milimetry dzieliły ją od grotu. Wtedy troll przypuścił następny atak, tym razem chciał zgnieść demonkę własna nogą. Gdy tylko się poruszał ze wszystkich ran zaczęła ciec krew. Podczas walki stracił jej tyle że pod nim była ogromna kałuża, mimo iż był głupi wiedział że zanim zginie musi zadać cios. Zrobił to, wziął meczet i sieknął nim w Ashanti. Ta uniknęła ciosu tylko dzięki temu że wytworzyła tarcze która roztopiła pędzące ostrze, wtedy troll padł martwy. Demonka nie odniosła wielu poważnych ran lecz wiedziała że zmarnowała tyle energii magicznej że przez długi czas nie będzie mogła rzucać żadnych czarów. Mimo iz wydało jej sie to okropne ucięła głowy przeciwnika i zawiesiła na swoim koniu. Chciała wszystkim udowodnić że to ona zrobiła.
- Ha i ciekawe co by powiedział Nagash gdyby zobaczył co zrobiłam ! - chwaliła się sama sobie demonka. Podeszła do nekromatronu, gdy przyjrzała się dokładniej zobaczyła wewnątrz rozmyte twarze ludzi. Wzięła wielki zamach i zauważyła że biegną na nią dziesiątki nieumarłych. To był jedyny moment. Wytworzyła w dłoni kule energii i jednym ciosem zniszczyła urządzenie. Ze szczątków wydobywał się magiczny opar wsiąkający natychmiast w ziemię. Potępione dusze właśnie wracały do świata zmarłych. Kiedy ich dusze odeszły ciała rozsypały się w pył. Po pędzącej armii nie zostało nic. Tak samo było z prawie wszystkimi nieumarłymi w okolicy. Gdy demonka wspięła się na drzewo zobaczyła pędzące w stronę fortu hordy goblinów uruk hai oraz nielicznych rycerzy śmierci.
- Teraz jeszcze muszę jakoś uniknąć Klaanga, bo jak się pozbiera... – myślała Ash – Echh... nie mam na to czasu. A ten swój barbarzyński honor niech wsadzi sobie w buty... – fuknęła na koniec zaczęła zbierać się do ostatniego zadania. Było nim zabicie jednego z rycerzy śmierci - dowódcy. Bez niego wszystkie siły wroga stanowiły by hordę biegnących goblinów które biegły na pewną śmierć. Wiedziała że to nie będzie łatwe lecz jak postanowiła tak chciała zrobić. Miała nadzieje że podczas drogi chociaż część energii którą zmarnowała w walce się zregeneruje.
|
|
Powrót do góry
|
|
|
Nagash
Dołączył: 11 października 2004 Posty: 164
Skąd: A z kąd ja mam wiedzieć ??
|
Wysłany: 8 czerwca 2005 Legenda Ervandoru
|
|
|
Po południe 15 Vallathal (Maj) MCCLXVI r. Drugiej Ery
Atakują ! Atakują ! Hordy goblinów, orków na nas biegnie ! - krzyczał jeden ze strażników na wieży i chwile potem padł martwy ze strzałą w głowie.
- Co orki, gobliny ? Teraz ? Skąd sie wzięły ? - krzyczał nerwowo Borygald - Przecież oni nas pokonają i usmażą na ogniu a potem zjedzą na obiad - panikował i w ten sposób z niezwykłym skutkiem obniżał morale własnej armii.
- Nie słuchać go ! Łapcie za broń. Każdy kto zrobi chociaż krok w tył zostanie powieszony za zdradę - te słowa również obniżały morale ale dzięki temu wojska poruszały się w szybkim tempie do przodu. Słaby to dało efekt bo zostali od razu wyparci do tyłu. Dowódcy nie mogli pozwolić aby powtórzyła się sytuacja oblężenia. Postanowili działać. Zalejmy te ohydne orki smołą ! Krzyczeli i wylewali wrzącą smołę na twarze wrogów. Wszędzie dało się słyszeć ryk bólu.
- Uruchomić "jeża" - krzyknął Nagash. Po chwili pod murami stał wielki podobny do ogromnej kuszy tyle że ta miała 50 strzał 5 razy większych od swoich mniejszych odpowiedników. Gdy pod bramą znalazło się wystarczająca ilość oddziałów wroga odpalono "jeża". Ogromne strzały przebiły sie przez mury i wrota a następnie zebrały olbrzymie żniwo na orkach. Wszędzie leżały trupy, zamiast wodą fosa wypełniona była krwią poległych. Ci którzy przeżyli byli tak pokaleczeni że nie byli zdolni do walki. Wtedy nadeszła następna fala. Tym razem nie było o tak jak poprzednio mięso armatnie, byli to dobrze wyszkoleni ogrzy wojownicy. Niesamowicie potężni wspierani przez ogrzych szamanów odziały były nie do powstrzymania. Nic nie robiły im kolce wystające z fosy. Głazy które były spychane z murów również nie dawały zamierzonego efektu. Jedynym wyjściem była walka lecz gdy jeden z oddziałów poległ nie zabijając nawet jednego ogra wiedziano co trzeba zrobić. Wysłano jednego z najlepszych nekromantów na sam dół fortecy. Była to jedna z najlepiej ukrywanych komnat w całym Daishidad. Wiedziały o niej tylko 3 osoby. Nekromanta otworzył mosiężne wrota wypowiadając przedziwne słowa w prastarym języku. Gdy skończył mówić wrota okropnie zgrzytnęły i skrzypnęły. Z zawiasów spadały pajęczyny które od kilku tysięcy lat wisiały sobie spokojnie. Całe pomieszczenie było całe ciemne, buchnął ogień i zapaliły się świece. Była to ogromna komnata. Na środku posadzki koloru krwi stał mały kamienny słup. Na nim leżała księga. Nekromanta po raz kolejny wypowiedział inkantacje a posadzki zaczęły się przesuwać. Gdy zatrzymały się można było zauważyć że kilka kafelków jest białych, prowadziły one prosto do księgi. Wtedy do komnaty przyszło jeszcze kilku nekromantów.
***** Tymczasem *******
- Jesteśmy na spalonej pozycji, jeżeli się nie pośpieszą to przegramy
- Spokojnie, to nie jest takie łatwe, nawet najlepszym przychodzi to zrobić dopiero po kilku miesiącach. Oni to zrobią w jedną noc ! - krzyczał Nagash
Wielki huk i trzask - to kawał muru właśnie się zwalił pod naporem tarana. Do środka wbiegają orkowie - to ostatnie moment jakie widział Klaang zanim znowu nie stracił przytomności.
Nagash i kilku innych nekromantów starało się wskrzesić smoka, niestety że był on daleko to wskrzeszenie go pochłaniało więcej energii. Gdy wreszcie się udało się wskrzesić całkowicie zza horyzontu wyłonił się kościany smok. Było on bardzo duży nawet jak na smoka, Nagash domyślał się że jest to szkielet błękitnego smoka który poległ dawno temu.
Smok zrobił kółko nad wrogiem i rzucił się w szeregi uruk hai. Walka była zacięta ale wynik był do przewidzenia, smok zniszczył odział i już atakował następnych. Atakował nadal, nim poległ zniszczył jeszcze jeden taran. Słońca zachodziło już za horyzont a księżyc zaczął okazywać się w całej swojej okazałości. Na dole nadal trwała walka która pochłaniała coraz więcej żywotów.
Noc - pełnia 15 Vallathal (Maj) MCCLXVI r. Drugiej Ery
Promienie księżyca były coraz bliżej otworu przez który miał się przedostać i poświecić na księgę żeby rozpocząć rytuał. Gdy wreszcie księżyc był na ustalonej pozycji można było zacząć.
- Eb, kwalibu hemery tuliku, mike ryo guta mopegina ! - śpiewał jeden z nekromantów a reszta powtarzała za nim. W jednej chwili wszyscy zamilkli a jeden z nich zdjął z głowy kaptur. Podszedł do księgi i powiedział
- O wielki Nescausie! Nasz władco! Odsłaniamy przed tobą swoje prawdziwe oblicze licząc że docenisz nasz starania i pomożesz nam w naszym rytuale - gdy mag skończył to mówić wszyscy zdjęli kaptury. Chwycili za nóż który mieli przypięty przy pasie a następnie rozcięli sobie skórę na głowie, od brody aż po szyje z tyłu głowy. Zaczęła tryskać krew, nekromanci ściągnęli skórę i ukazała się ich czaszka. Wzięli filkanterium i przygotowali sie do oddania duszy Nescausowi. Wypowiedzieli ostatnią inkantacje a z ich ust wyleciały ich dusze. Zamknęli filkanterium i stali się żywymi trupami a dokładniej to fanatykami. Nie byli tak jak nieumarli ciałami których celem było zabijać lecz byli inteligentni. Wtedy zaczęła się ostatnia faza rytuału, fanatycy składali filkanteria tuż obok księgi. Ich zawartość została wessana w księgę a z niej wydobyła się potężna energia. W ten sposób rytuał został zakończony. Promień księżyca przestał świecić na księgę która została zamknięta. Gdy fanatycy wyszli z pomieszczenia kafelki przeniosły się na dawne miejsce, świece zgasły a drzwi zatrzasnęły się a wtajemniczeni ruszyli w na górę. Wszędzie było zniszczenie. Tylko nie liczne odziały przeżyły cały teren był opanowany przez orków. Fanatycy rzucili się do walki. Kilkoma ciosami zabili sporą część, stali się głównymi celami ataków wroga. Nie robiło im to wielkiej różnicy bo i tak niszczyli wrogów bez problemu. Wróg wystrzeliwali w nich pociski ze zdobytego "jeża", to również było nieskuteczne - strzały przebijały ich ale nie robiły większych szkód. Dopiero ataki świetnie wyszkolonych uruk hai dawało sobie z nimi radę. Jeden z fanatyków został zabity lecz zanim umarł psychiką zgniótł czaszki 10 uruk hai`om. Wtajemniczeni zaczęli ewoluować. Już nie walczyli wręcz lecz atakowali psychikę wrogą miażdżąc mu czaszkę. Był to niezwykle skuteczny sposób lecz uruk hai przybywało. Wtedy zaczęli rzucać czary, wielu wrogów zginęło przez czar berserk wielu, Nagash który leżał przygnieciony przez kawałek muru wszystko obserwował. Fanatycy byli najsilniejszą istotą jakąkolwiek widział. Wprawdzie zostawiali po sobie takie zniszczenia jakich nigdy nie zostawili by nawet nieumarli ale i tak wróg fascynował się bardziej ich siłą niż tym do czego służy im moc. Zdesperowani dowódcy wroga zdecydowali się na drastyczne środki, postanowiono wysłać rycerzy śmierci. Całe niebo pokryło się chmurami, zaczął padać deszcz i zaczęło grzmieć a na horyzoncie pojawili się rycerze śmierci. Wyniku tej walki nie można było przewidzieć, ale wszyscy wiedzieli że ta walka zaważy nad losem całego Daishad.
___________ Śmierć to dopiero początek życia...... tego drugiego ..... |
|
Powrót do góry
|
|
|
Aryene
Dołączył: 22 stycznia 2005 Posty: 164
Skąd: tam gdzie diabeł mówi dobranoc...
|
Wysłany: 9 czerwca 2005 Legenda Ervandoru
|
|
|
Późne popołudnie, 20 Vallathal (Maj), MCCLXXVI r. Drugiej Ery
Pustynia... Gorący piasek wsypujący się do długich butów, słońce, które padało na ciemny płaszcz, doskwierający głód... Wędrówka była dla niej piekłem. Nie mogła jednak się zatrzymać, bo On nie zwalniał. I choć był daleko, zbliżał się za każdym odpoczynkiem. Strach, który w niej narastał z każdą chwilą zmuszał ja do dalszego marszu. Słabe zaklęcia wykrywające pozwalały mniej więcej wskazać kierunek, w którym znajdował się cel.
Słońce zaczynało chować się na horyzont. Przystanęła i obejrzała się za siebie. Przebiegł ją dreszcz, czuła, że ma coraz mniej czasu. Na granicy widoczności ujrzała cień, który sunął szybko w jej stronę.
- Niemożliwe – wyszeptała do siebie, jednak zjawa nie zniknęła.
Aryene rzuciła się przed siebie w karkołomnym biegu. Bliska wyczerpania potknęła się o górę z piasku, upadła. Spojrzała za siebie z lękiem, lecz nie ujrzała nic.
- Przecież wiem...
Próbowała się podnieść, lecz świat zawirował jej przed oczami. Kilka dni bez pożywienia... Musiała coś znaleźć, i to szybko. Wykrzesała z siebie resztę sił i wstała na nogi. Wolnym krokiem ruszyła dalej, tak jak wskazywał jej zaklęty kamień.
Gdy słońce zniknęło całkowicie za horyzontem, zdjęła kaptur, by lekki wiatr przyniósł odrobinę ulgi. Szła przed siebie odganiając resztki wspomnień, każda myśl, o tym, co było dawniej sprawiała jej ból. Straciła rachubę czasu, nie pamiętała już, jak czytać z gwiazd. Szła jak w transie, myśląc jedynie o tym, że musi uciec.
- Dość... – powiedziała – Dość... Błagam...
Choć nadal wierzyła, powoli zaczynała wątpić w zaklęcia nałożone na kamień. Od niemal miesiąca podążała za swym celem, ale on uciekał jej nieustannie. *A jeśli to wszystko zwód?* pomyślała *Jeśli amuletu nie ma?* Odrzuciła tą myśl.
- Musi być...
Zmęczenie skutecznie nie pozwalało jej dostrzec tego co działo się wokół niej. Nie zdążyła krzyknąć, kiedy piach nagle zapadł się pod nią i wraz z nim wpadła do dziury. Pył niemal całkowicie ograniczał jej widoczność, gdyby oddychała mogłaby się udusić. Siedziała przez chwilę oszołomiona, a gdy kurz opadł rozejrzała się wokół.
Znajdowała się w małej norze wydrążonej w litej skale, od niej odchodziły trzy tunele. Ściany były zimne, oparła się o nie z ulgą. Do jej uszu docierały różne dźwięki, większość z nich była jej zupełnie obca. Nagle poczuła zapach krwi. Świeżej krwi.
To ona sama krwawiła z rozciętej ręki.
- Niech to szlag... To koniec!
Zebrała myśli i spróbowała rzucić zaklęcie, które pomogłoby jej zasklepić ranę. Drobna iskra i niebieski dym wzbiły się w powietrze, ale krew nadal ciekła ciurkiem. Aryene przeklęła, kolejne próby rzucenia czaru zakończyły się niepowodzeniem. Jak zawsze...
Podniosła się i opierając o ściany ruszyła w pierwszy z tuneli. Dobiegało z niego dziwne charczenie. Była tak zdesperowana, że widok dwóch, silnych orków nie zrobił na niej najmniejszego wrażenia. Gdyby nie frustracja, nigdy nie odważyłaby się na atak. Podeszła bliżej wyciągając broń. Stworzenia zauważyły ją i zaatakowały. Odskoczyła na bok wykorzystując ich niezdarne ruchy. Ciężkie topory przecięły powietrze obok niej, a orkowie pociągnięci siłą zamachu przeskoczyli w przód. Aryene znalazła się za ich plecami.
Okazja, której nie mogła przepuścić. Szybkim ruchem wbiła jeden ze sztyletów plecy orkowi. Taka walka była dla niej hańbą, jednak to nie był czas, by unieść się honorem. Ork zakrztusił się własną krwią i upadł bez tchu na ziemię. Wampirzyca wyrwała sztylet z trupa, a gdy podniosła głowę stanęła twarzą w twarz z drugim przeciwnikiem. Rozwścieczony ork zapluł się gniewnie i podniósł broń gotową do uderzenia.
- Shavrin onh da! – krzyknęła Aryene.
Przenikliwy pisk rozbrzmiał echem wśród ścian jaskini. Był to jedyne efekt zaklęcia, które w rękach wprawnego maga potrafiło wypełnić pomieszczenie falami ogłuszającej, a nawet śmiertelnej energii. Jednak hałas wystarczył, by Ork zaprzestał ataku. Jego oczy zaczęły biegać dookoła, charchnął zdezorientowany, a ta chwila wahania pozwoliła wampirzycy uzyskać przewagę.
Choć orcza krew zdecydowanie nie należała do wampirzych specjałów, teraz była lepsza niż miód pitny. Aryene usiadła na ziemi czując, że bez odpoczynku dalej nie zajdzie. Zasypiając, a właściwie wpadając w stan odpowiadający snu, patrzyła na zakrwawioną ziemię, na dwa martwe orki.
- Czemu... Czemu ja?
Poczucie winy wypełniało jej myśli. Jak po każdym zabójstwie...
Świt, 21 Vallathal
Obudziła się z krzykiem.
Wokół niej panowała martwa cisza. Sen ustępował miejsca jawie, ale koszmar się nie kończył. Szmer, który dobiegł z bocznego tunelu zmusił ją do poderwania się na nogi i szaleńczego biegu.
- Nie! – krzyknęła w cichym sprzeciwie – Zbyt szybko! Zbyt wcześnie!
Zregenerowane siły pozwoliły jej na bieg w pełnej prędkości. Miała wrażenie, że oddala się od niego, choć przed chwilą niemal czuła jego oddech na swoim ramieniu. Paniczna ucieczka, wspomagana przez strach i przerażenie niosła ją coraz głębiej w tunele. Kiedy poczuła się bezpieczniej, zwolniła, choć mogła kontynuować bieg, wolała zostawić siły. Nie wiedziała ile czasu upłynie, nim znów będzie mogła się posilić. W przeciwieństwie do niej, jej prześladowca nigdy się męczył. Aryene dziękowała opatrzności za tunele, wiedziała, że na pustyni nie byłaby mu już w stanie uciec.
Spojrzała na kamień obłożony zaklęciami wskazującymi ogólne położenie amuletu. Była coraz bliżej. Od jakiegoś czasu zbliżała się, albo on się nie oddalał. Jakkolwiek by nie było, nadzieja rosła w niej z każdą chwilą, czyżby piekło miało się zakończyć? Szła szybkim krokiem przed siebie co chwila nerwowo oglądając się za siebie. Cel był już niedaleko...
___________ Najgorzej jest poznać własne bóstwo... |
|
Powrót do góry
|
|
|
Dragonthan
Dołączył: 27 września 2004 Posty: 164
Skąd: Smokozord --> twierdza Gorlice
|
Wysłany: 10 czerwca 2005 Legenda Ervandoru
|
|
|
Ranek 15 Vallathal:
Drag zostawił Dena i Isliego w mieście, byli zbyt zachlani aby walczyć. Na dziedzińcu zamku głównego oczekiwał na spóźnionych obiecanych 30 łuczników i 5 zbrojnych. Po chwili pojawiło się 2 zbrojnych i 10 łuczników.
- No tak, tylko 30% sił... - westchnął
Udzielił im parę wskazówek i rozkazał się przygotować do wyprawy. Do końa nie wiedział czy misja się powiedzie z takim stanem ludzi, no ale bywały gorsze sytuacje. Po godzinie wyruszył z garstką żołnierzy na północ, na łąki Alanzyru.
Południe 15 Vallathal:
Po paru męczących dla żołnierzy z garnizonu godzinach, doszli wkońcu do podnóży kręgosłupu Starożytnych, na północny-wschód od Barrow. Przedarli się niezauważenie wzdłuż podnóża góry na północ i przyczaili się niedaleko trasy, którą sprowadzano sprzęt z zachodu.
Wieczór 15 Vallathal:
Ciemność spowiła już krainę, czerwona poświata oświetlała łąki. Drag ruszył ze zbrojnymi na ścieżkę, a łucznikom kazał się przyczaić w wysokich trawach. Po paru godzinach, kiedy to zbliżała się północ, usłyszeli donośne kroki na ścieżce. Wszyscy pochowali się za najbliższymi skałami. Kolumna ludzi niosąca wielkie pale drewna mijała ich powoli. Kiedy minął ich ostatni strażnik, Drag wybiegł zza skały i udusił go. Pozostali szli wzdłuż skał za kolumną. Drag narzucił na siebie płaszcz zamordowanego żołnierza i ruszył za kolumną. Dał znać rękami łucznikom co mają robić. Po około 15 minutach dotarli do obozu. Dwóch zbrojnych przyczaiło się przy krańcu wysokich traw, zaraz przy obozie. Drag wmieszał się w niewielki tłum ludzi próbujących manewrować między namiotami palami drewna i wszedł do głównego namiotu dowódccy. Tak jak podejrzewał Drag, dowódca spał nachlany, podszedł więc do niego i wzioł kilka map ze stołu, poczym wyszedł. Skierował się do kuchni obozowej, ale było pusto. W końcu ktoś zauważły dziwne zachowanie Draga.
- Ej ty! Czemu nie przenosisz pali?!
- Mam przerwe - Drag myślał że się uda...
- Podaj swój stopień i nazwisko
Drag milczał, rozglądał się nerwowo na boki.
- Mówię do ciebie palancie! Stopień i nazwisko!
*Łubudu*
Żołnierz dostał tubę w twarz, a Drag zaczął uciekać, robiąc slalomy wokół namiotów. Żołnierze darli się: "Zdrajca!", "Szpieg!". Łowca chwycił pierwszą lepszą pochodnie i rzucił ją na najbliższy namiot, który stanął w płomieniach. To był znak, teraz pochowani łucznicy zasypali gradem palących się strzał obóz, powodując liczne pożary. Drag korzystając z zamieszania umknął grupie pościgowej, chowając się do jakiegoś namiotu. Rozcioł boczną "ścianę" i uciekł w wysokie trawy. Zbrojni podążyli za nim. Łucznicy uczynili to samo. Po paru chwilach byli już w bezpiecznej odległości. Drag rozkazał:
- Biegnijcie do miasta i weźcie te mapy, przekaźcie je dowódctwu... niech zorganizują blokadęna tej ścieżki czym tylko się da...
- A pan? Nie idzie z nami? - dopytywał się jeden ze zbrojnych
- Ja idę po odsiecz...
- W góry?
- Przekonacie się wkrótce... a teraz idźcie, szybko!
Żołnierze ruszyli do stolicy, a Drag pobiegł ścieżką w góry...
Ranek 15 Vallathal:
Łowca był gdzieś na północ od wioski Barrow, wśród szczytów kręgosłupu. Postanowił, że to będzie odpowiednim miejscem na wezwanie smoka. Wyciągnął skawe z dziwnym proszkiem i rozsypał go troche wokół siebie, rysując nim strzałkę w kierunku obozu, który wczoraj napadł... Sam zaś ruszył do stolicy...
- Mam nadzieję że będziesz tędy przelatywał kretynie... - mamrotał pod nosem
Wieczór 16 Vallathal:
Drag dotarł do Stolicy, odziwo żadnej moblizacj nie było... Przechadzał się ulicami jak gdyby nigdy nic, wymachują sobie mieczem na prawo i lewo. Nikt go nawet nie skontrolował. Dotarł do zamku, gdzie natychmiat zaprowadzili go do króla.
- No, nareszcie jesteś... te plany które zdobyłeś... świetna robota... oto należne złoto - krół wręczył łowcy sakiewke - a teraz przejdźmy do rzeczy... mam dla ciebie robotę... za zapłatą oczywiście...
- Mów dalej...
- Po przeanalizowaniu planów, doszliśmy do wniosku, że w tych liniach zaopatrzeniowych jest pewna luka... musisz się przedostać do Ironthal i przeprowadzić dywersję w tamtych umocnieniach... zgodnie z tym co tu pisze, w tamtejszej warowi jest dość wielki skład amunicji łatwopalnej do katapult... gdyby udało ci się go jakoś wysadzić, zyskalibyśmy troche czasu na przeprowadzenie planowanego uderzenia w Knieji Anvar...
- Jakiego czasu?
- W tamtejszej warowni nie ma dużego garnizonu, ale kiedy zrobisz sabotaż, uwaga zachodu skieruje się w tamte rejony, więc zyskamy element zaskoczenia...
- Ile za robotę?
- Dużo... więcej niż myślisz... tylko mnie nie szantażuj, bo pożałujesz... więc jak umwa stoi?
- ... zgoda... - i podali sobie dłonie
Drag do końca nie wiedział po co miesza się w sprawy tej wojny, no ale pokusa zarobku była ogromna... odwiedził karczme w której byli Den i Isli i zostawił im list z instrukcjami jak mieli się przedrzeć na zachód i oczekiwać go w wiosce Fultondale około 30 Vallathal`a... Łowca, jako lubiał przechadzi, postanowił, że do Ironthal przedostanie się przez góry, mijając wieżę Bubeusza.
Południe 17 Vallathal:
Drag był już w wiosce Barrow, dojechał tu konno, konia zostawił w stajni, odwiedził małą karczme, odpoczoł chwile i ruszył w góry, wdrapując się po łagodnym jak dla niego zboczu...
- Już tu kiedyś byłem - powtarzał sobie w myślach, aby podnieść się na duchu
Ranek 18 Vallathal:
Drag był niecałe 100 mil od wioski, spodziewał się szybszego marszu, ale zmino jakie tu panowało, osłabiało łowce. Na szczęscie płacz ze smoczych skrzydeł, jak i buty chroniły go przed odmrożeniem.
Ranek 19 Vallathal:
Drag dotarł do wieży Bubeusza, znając wydarzenia z przeszłości postanowił, że niezawita tu... i ruszył dalej. Po paru godzinach marszu, gdzieś koło południa, skręcił na północ...
Ranek 20 Vallathal:
Drag dotarł do ścieżki którą szło zaopatrzenie do armii na łąkach Alanzyru. W porannych primieniach słońca ujrzał Sandbend... postanowił jednak, że nie ruszy tam, tylko skieruje się prosto do Ironthal... Nagle zauważył sokoła przelatującego nad jego głową i wtem kątem oka zobaczył obrączke na jego nodze...
- Cholera!... - wykrzyknął, wiedział bowiem, że zakolczykowane sokoły służą jako szpiedzy...
___________ Wróg u Bram... |
|
Powrót do góry
|
|
|
Destero
Dołączył: 6 listopada 2004 Posty: 164
Skąd: Przybywamy z wielu miejsc... zdążamy do jednego...
|
Wysłany: 10 czerwca 2005 Legenda Ervandoru
|
|
|
Wieczór 20 Vallathal (Maj), MCCLXXVI r. Drugiej Ery
Dziewięć postaci, skrzętnie skrytych w mroku okrągłego pomieszczenia, które służyło im za bezpieczne miejsce spotkań i narad, dyskutowało zawzięcie, bacząc jednak by nie podnosić głosu bardziej niż było to konieczne. Minęły już ponad dwa miesiące odkąd, zebrali się razem by omówić szczegóły ich śmiałego przedsięwzięcia. Planu, który prawie każdy człowiek żyjący na tym świecie, uznałby za wytwór chorego umysłu. Byłaby to jednak wielka pomyłka, gdyż nigdy w historii Królestwa Ervandoru, jego władców nie czekała konfrontacja z tak przebiegłym, niebezpiecznym i zdeterminowanym wrogiem.
-Spóźnia się - powiedział z wyrzutem w głosie zwalisty pół-ork w czarnej jak węgiel zbroi płytowej - Ten starzec nie jest wart naszego zachodu. Wyjawił nam już to, czego chcieliśmy się dowiedzieć, więc, po co niepotrzebnie ryzykujemy? Powinniśmy byli się go pozbyć już po odprawieniu rytuału. Od tamtej pory nie przyniósł naszej organizacji żadnych korzyści! - Zakończył gniewnym szeptem mieszaniec.
-Mój drogi zielony towarzyszu - rozległ się cichy, uwodzicielski głos pięknej kobiety stojącej po przeciwnej stronie stołu - Nie przetrwaliśmy tylu stuleci dzięki pochopnemu podejmowaniu decyzji. Swoje istnienie zawdzięczamy umiejętnemu wykorzystywaniu wszystkich okazji i możliwości, jakie nam się trafiają, a nie mordowaniu wszystkich naszych sojuszników, gdy coś nie idzie po naszej myśli. - Uśmiechnęła się szelmowsko odsłaniając dwa długie kły, które wskazywały na jej mroczne dziedzictwo.
-Kara ma rację - wtrącił się wysoki, starszy mężczyzna w czarno-złotych szatach arcymaga - powinniśmy wysłuchać najpierw jego raportu, a dopiero potem zdecydować o jego użyteczności. W świetle jego wcześniejszych dokonań, można stwierdzić, że jest on wartościowym sojusznikiem, na dodatek lojalnym naszej sprawie.
Cienie zalegające w pomieszczeniu zatańczyły lekko zwracając uwagę zebranych ku wysokiemu, szczupłemu mężczyźnie z twarzą całkowicie skrytą za osłoną z białych zwojów bandażu. Cieniste pasma wędrowały nieprzerwanie po jego szarym płaszczu, przecząc całkowicie prawom fizyki i wzmagając szacunek zebranych dla jego osoby... Choć równie dobrze mógł być to strach.
-Jakie wieści przynosi twój cień? - Zapytał z nutką znużenia w głosie stary mężczyzna, w szatach czerwonej barwy, ochrypłym głosem schorowanego człowieka.
-Już tu jest - szepnął niskim głosem zabandażowany.
W tym samym momencie drzwi do pomieszczenia zaskrzypiały lekko, i uchyliły, wypuszczając do środka światło pochodni umieszczonych na ścianach w korytarzu. Żywe strzępy cienia umknęły gdzieś natychmiast. Dziewięć głów zwróciło się w kierunku nowo przybyłego, a ich spojrzenia wyrażały całą gamę uczuć. Od niesmaku, który malował się na twarzy pół-orka, przez zaintrygowanie wampirzycy, po nadzieję malującą się na zniszczonym czasem obliczu starca w czerwieni, który przemówił drżącym głosem.
-Jakie przynosisz wieści? Czy wszystko idzie zgodnie z planem? - Jego głos zdradzał zarówno nadzieję jak i strach przed implikacjami porażki.
Przybysz przeszedł się dostojnym, powolnym krokiem przez pomieszczenie, kierując się ku swemu miejscu przy stole obrad. Jego biała szata i powiewające włosy tego samego koloru, stanowiły dziwny kontrast z mrokiem zalegającym w pomieszczeniu, a stara i poniszczona twarz zdawała się być kpiną wobec jego prawdziwej mocy. Pomimo, że lekko przygarbiony, z trzęsącymi się rękoma, starzec budził respekt nawet pośród pozostałych dziewięciu zebranych.
-Zanim zacznę odpowiadać na wasze pytania - zaczął cichym, lecz stanowczym głosem - pozwólcie, iż przypomnę wam, że jestem waszym sojusznikiem, a nie wrogiem, więc nie ma potrzeby posyłania za mną waszego najskuteczniejszego szpiega, podczas gdy można by wykorzystać go w znacznie lepszym celu.
Porozumiewawcze spojrzenia, które wymieniło dziewięć osób, nie wykazywały zadowolenia z faktu, że ich najlepszy agent został zauważony przy pracy. Choć z drugiej strony umacniało to pozycję starca jako wartościowego sojusznika.
-Ostrożności nigdy za wiele - powiedział cicho, milczący do tej pory, drobny człowiek o oczach całkowicie białych... Był ślepy... I był młodym ludzkim dzieckiem, które miało dopiero wejść w dorosłość. Jego młody wiek sprawiał, że postronna osoba mogłaby uznać go za mniej niebezpiecznego niż resztę tajnej organizacji... Byłby to ostatni błąd, jaki mogłaby popełnić.
- Wątpię - kontynuował swym dziecięcym głosem -, czy byłbyś zadowolony z współpracy z ludźmi, którzy nie zachowują rozsądnych środków bezpieczeństwa. To, że cię szpiegowaliśmy jest najlepszym dowodem na to, że nie jesteśmy, jakąś pospolitą zgrają marnych rzezimieszków i bandytów, a to, że przejrzałeś przez techniki szpiegowskie naszego agenta świadczy o tym, że potrafimy też rozsądnie dobierać sobie sojuszników.
Starzec w białych szatach wpatrywał się przez krótką chwilę w chłopca, a reszta zgromadzonych zdawała się być wdzięczna młodzieńcowi, za to, że wyręczył ich z obowiązku tłumaczenia się ich najnowszemu sojusznikowi. Po chwili niezręcznej ciszy przybysz przemówił:
-Król Breanon Drugi nie żyje - przez twarze zebranych przemknęły pełne zadowolenia i spełnienia uśmiechy - Prace nad przywróceniem jego zwłok naszemu światu trwają, ale musicie wykazać się cierpliwością, jeśli maskowanie ma być skuteczne. Problem stanowi natomiast królowa Demeris, która uparcie trzyma się życia. Przypuszczam, że regent Azarad nie poinformował jej o śmierci jej męża w obawie, iż spowodowałoby to szybką śmierć i tak konającej już królowej. Z tego, co widziałem mieszkańcy Wschodniego Ervandoru całymi karawanami przemieszczają się z wiosek do stolicy w nadziei, że mury miasta uchronią ich przed śmiercią - W pomieszczeniu rozległ się jego zimny śmiech - nie wiedzą, co im szykujemy.
-Nasz dar dla Azarad jest już prawie gotowy - odezwała się lewitująca, po prawicy starca w bieli, czaszka - Teraz to już kwestia czasu, a raczej kwestia śmierci pewnej osoby - demi-lisz spojrzał wymownie - na tyle na ile jest to możliwe, przy posiadaniu pustych oczodołów zamiast oczu - na zgromadzonych.
-Wygląda na to, że wszystko idzie zgodnie z planem - powiedziała swym uwodzicielskim szeptem wampirzyca Kara.
-Niezupełnie - wycedził przez zęby wściekły pół-ork - moi ludzie giną na pustyni, podczas gdy wy dyskutujecie tutaj w najlepsze.
-Nie wyolbrzymiaj tak błahej sprawy Tarkeku - Odparł lekceważącym tonem arcymag w czarno-złotych szatach - Twoje siły na Daishad stanowią zaledwie trzecią część całej twojej orczej hordy, a w oddziałach, które posłaliśmy na Daishad nie było wiele elitarnych jednostek. Nie zapominaj poza tym, że Ironthal przeszło przez ciężkie dni oblężenia, a nie ma raczej dużych perspektyw otrzymanie posiłków z Erebus, gdyż nasz pionek - Książę Kilderian - ulegając subtelnym sugestiom Kary - tu arcymag wymownie spojrzał w stronę wampirzycy - posłał całą swą armię na wojnę z Breanonem i Wschodnim Ervandorem.
-Widzisz, więc, że nie ma powodów do obaw - wtrącił się ślepy chłopiec, kierując swą uwagę do wyższego od niego niemal trzy razy pół-orka - Jeśli zajdzie taka potrzeba to poślemy do walki pozostałe oddziały orków, które wykończą niedobitki żołnierzy z Ironthal i białych nekromantów. A poza tym - ciągnął młodzieniec - mamy jeszcze znaczny potencjał militarny w Dark Keep - spojrzał w stronę demi-lisza - czyż nie mości liszu?
-Nawet, jeśli tak jest - przerwał Tarkek gniewnie, nie pozwalając dojść do głosu potężnemu nieumarłemu - nekromatron został zniszczony, więc nie mamy, co liczyć na masową produkcję nieumarłych oddziałów i na „ponowne wykorzystanie” moich orczych wojsk.
-Śmiem zauważyć - powiedział zadziwiająco spokojnie demi-lisz -, że nekromatron w Dark Keep cały czas funkcjonuje i nic nie stoi na przeszkodzie do jego wykorzystania. Ostatecznie to ja władam, choć może z ukrycia, tą twierdzą, a jej mieszkańcy są winni mi posłuszeństwo. Kiedy tylko przegrupujemy siły zmiażdżymy obrońców Daishad i ruszymy na Zachodni Ervandor od północy.
-Zauważ jednak - odezwała się szczupła kobieta o ciemnej cerze i krótkich blond włosach -, że powinniśmy wstrzymać atak na Zachodni Ervandor przynajmniej do czasu upadku Azarad. Nie możemy ryzykować tego, że wojska Kilderiana zwrócą się przeciwko nam.
-Mój pupilek - zamruczała znacząco Kara - nie zrobi niczego, co mogłoby mi, a tym samym nam, zaszkodzić.
-Co nie znaczy, że wysoko postawiona szlachta nie zechce obalić Księcia, gdy uzna, że ten nie jest w stanie już mądrze rządzić - powiedziała z wyższością w głosie druga kobieta.
-Większy problem stanowi teraz córka Breanona - wtrącił ostatni z zebranych, który okazał się być olbrzymim, niemal dwudziestostopowym golemem stworzonym z jakiegoś dziwnego czarnego kamienia - Książę może wymusić na niej ożenek i zwrócić przeciw nam, połączone w ten sposób, armie obu królestw mogą okazać się poważnym zagrożeniem dla naszego planu. Pozycja, jaką uzyskałby dzięki takiemu związkowi, zawartemu z księżniczką Wschodniego Królestwa, dałaby mu władzę wystarczającą do przeprowadzenia ataku na nasze wojska.
-Już to mówiłam - warknęło cicho wampirzyca - on nie zrobi nic, na co mu nie pozwolę.
-Nie możemy jednak ryzykować Karo - wtrącił starzec w czerwonych szatach. - Wolę się zabezpieczyć i nie doświadczyć potem kłopotliwych niespodzianek. Ty się tym zajmiesz moja droga - zwrócił się do jasnowłosej kobiety - Czy jest coś jeszcze, co należy omówić?
-Tak - szepnął mężczyzna z zabandażowaną twarzą - mój cień wam wszystko wyjaśni.
Gdy skończył to mówić, cieniste pasma, błądzące po nim, zalały całą jego sylwetkę, przez co sprawiał wrażenie, jakby został zamknięty w jakiejś nieprzepuszczalnej szarej barierze.
-Intruzi wtargnęli do północnych podziemi - wysyczał zimnym tonem cień - Dostali się tutaj przez jedno z bocznych wejść, których używamy do wypuszczania naszych patroli. Zabili już kilku orków i kierują się w głąb tuneli uciekając przed piaskową burzą, która powstała przez to pęknięcie w osłonie promienia.
Cień zsunął się z postaci mężczyzny.
-Mam się nimi zająć? - Spytał tancerz cieni spokojnym tonem.
-Nie sądzę, żeby było to konieczne – zauważył starzec w białych szatach – nie stanowią poważnego zagrożenia. Ale myślę, że jest to odpowiednia pora do przedyskutowania sprawy kręgów. – Spojrzał po twarzach zebranych i nie widząc sprzeciwu kontynuował – Mam coś, co może znacznie ułatwić nam zadanie, a także wynagrodzić wam czas, jaki musieliście stracić oczekując mnie – Mężczyzna wyjął spod fałd płaszcza amulet „Korony Świata”, który zabrał Destero podczas ich pojedynku na dnie olbrzymiej wyrwy w ziemi. – Trzymam w ręku uniwersalny klucz do uaktywnienia wszystkich sześciu kręgów.
Po pomieszczeniu rozległo się kilka podnieconych szeptów.
-Jest to także – kontynuował poważnym tonem starzec - swojego rodzaju drogowskaz, który pozwoli nam na łatwą nawigację i określenie tego ile kręgów jest już aktywnych.
-Musimy uaktywnić jeszcze trzy. – Przypomniał mu pół-ork – Jak szybko możemy tego dokonać z pomocą amuletu?
-To chyba oczywiste – zakpiła z przeciętnego intelektu pół-orka wampirzyca – Zaoszczędzimy czas, który musielibyśmy stracić na poszukiwaniach indywidualnych kluczy. Nie wiemy nawet jak wygląda większość z nich, a już na pewno nie wiemy, gdzie są i jak ich użyć.
-A czy wiemy jak użyć amuletu? – Zapytał ślepy młodzieniec – Jeśli nie to nie na wiele się nam zda.
-Nie wiemy tego – odpowiedział dziwnie pewnym siebie tonem starzec w białej szacie.
Wywołało to falę gniewnych pomruków i wybuch złości u Tarkeka.
-Więc, po jaką cholerę zawracasz nam głowę!? – Wydarł się niecierpliwy pół-ork – Skoro nie wiemy jak go użyć to nie stanowi on dla nas żadnej wartości!
-Powstrzymaj swój wojowniczy temperament Tarkeku – Starzec w czerwonym odzieniu położył mu dłoń na ramieniu – A ty – zwrócił się do swego nowego sojusznika – przypuszczam, że nie powiedziałeś nam jeszcze wszystkiego.
Pół-ork uspokoił się nieco, ale odtrącił gniewnie rękę starca:
-Lepiej, żeby to świecidełko przedstawiało jakąś wartość.– Warknął cicho.
Mężczyzna w bieli poczekał, aż spojrzenia wszystkich skierują się na niego i z wyrazem triumfu na pomarszczonej twarzy podjął:
-Tak jak powiedziałem nie wiemy jak użyć amuletu. – Odsunął się lekko od stołu wykonując dłońmi zawiłe gesty – Znamy jednak kogoś, kto może pomóc nam w znalezieniu odpowiedzi na pytania, które nas nurtują. - Uśmiechnął się pod nosem, zadowolony, z tego, że cała uwaga skupiona jest na nim. Podniósł ręce nad głowę i szepcząc inkantację w jakimś starożytnym języku. Jasne światło rozbłysło nad stołem ukazując wszystkim sylwetkę piekielnej istoty. Choć humanoidalnych kształtów, pokryty w całości czerwoną łuską demon, sprawiał wrażenie istoty nie z tego świata. Potężne czarne szpony z pewnością ukończyły żywot wielu istot. Błoniaste skrzydła miały rozpiętość około dziesięciu stóp i z pewnością, wnioskując z ostrych kościanych wyrostków, które pokrywały je częściowo, nie służyły tylko do latania. Zebrani nigdy nie widzieli tego rodzaju demona. Wszystkie piekielne pomioty były groteskowych kształtów, a człowieczeństwo bijące z oblicza tego stworzenia sprawiało, że zebrani poczuli przed nim respekt. Najstraszniejsze z całej postaci były jednak jej oczy. Czerwieńsze niż krew, poprzecinane czarnymi liniami, które biegły od źrenic, do zewnątrz zwężając się stopniowo. Były nieregularne i sprawiały, iż zebranym wydawało się, że gdyby mieli w nie spojrzeć, zapadliby w głęboki hipnotyczny trans, z którego nie ma już odwrotu.
-Oto Adrielus – powiedział ledwie słyszalnym szeptem biało ubrany mag – Nasz klucz do odkrycia tajemnicy amuletu.
-Czym on jest? – Zapytał zafascynowany arcymag w czarno-złotych szatach – Nigdy nie widziałem takiego rodzaju demona. Okiełznanie go mogłoby otworzyć przede mną... – Spojrzał po zebranych – Wybaczcie. Przed nami wielkie możliwości.
-Nie łudź się, że uda ci się zrobić z niego swojego strażnika Oreusie – przestrzegł zatrważająco poważnym tonem mag – On się nie podporządkowuje... On obraca w nicość...
-Jak więc chcesz uzyskać od niego informacje? – Zapytał demi-lisz klekocząc szczęką.
-Mam katalizator – odparł zadowolony z siebie mężczyzna w bieli.
-Masz krew demona!? – Niemal wykrzyknęła Kara i oblizała wargi.
-Nawet o tym nie myśl wampirzyco. – Skarcił ją ślepiec – Wykorzystamy tą krew, a ty Oreusie będziesz miał okazję do zmierzenia się z demonem. Oczywiście nasz nowy towarzysz ci pomoże. – Uśmiechnął się krzywo „patrząc” w pustkę.
-Przygotowania mogą zająć mi trochę czasu – powiedział arcymag – wyrysowanie glifów ochronnych, zdolnych do powstrzymania takiej bestii może zająć mi kilka dni.
-Więc sugeruję byś zaczął od razu – starzec w czerwonym ubraniu spojrzał na niego wymownie. – Jestem pewien, że sam nie możesz się już doczekać spotkania z tą istotą. A jeśli o intruzów zabijających orków, to pozbądźcie się ich. Nie możemy pozwolić sobie na żadne ubytki w armii. – Zwrócił twarz w stronę tancerza cieni i olbrzymiego, czarnego golema – Wy to zróbcie. Reszta niech wraca do swoich obowiązków. Spotkamy się ponownie, gdy rytuał przyzwania demona będzie mógł się rozpocząć.
Wieczór 20 Vallathal (Maj), MCCLXXVI r. Drugiej Ery
Psionik leżał na podłodze drżąc spazmatycznie. Nie wiedział, co się stało po tym, jak odniósł porażkę, z mężczyzną w bieli. Nieokreślony czas, który spędził, w ostępach umysłu demona, nie pozwalał mu na sprecyzowanie, jak długo błąkał się po tym miejscu i co najważniejsze, na ustalenie tego gdzie się znajdował. Adriel objął władzę nad jego ciałem w momencie, gdy psionik wpadł do szczeliny w dnie wąwozu. Nie był to dobry znak. Najlepiej świadczyło to o tym, że zmęczenie wpływało już w dużym stopniu na stabilność mentalnych barier psionika, które normalnie skutecznie chroniły go przed atakami furii demona. Dochodzenie do siebie, po pobycie w pustce, którą stanowiło więzienie w umyśle demona nigdy nie należało do przyjemnych. Psionik słaniając się na nogach rozejrzał się wokoło, po to by stwierdzić, że znajduje się w wąskim i niskim tunelu o nieregularnych ścianach, wyżłobionych przez naturalne procesy geologiczne i czas. Zataczając się z wycieńczenia Destero skierował się w kierunku, z którego biło delikatne światło, mając nadzieję, że znajdzie tam wyjście na powierzchnię. Po kilku minutach psionik zaczął stawiać pewniejsze kroki, i odzyskiwać utracone, choć w dalszym stopniu nadwątlone trudami podróży, siły. Pogruchotana ręka spuchła mocno i nabrała niezdrowej barwy purpury. Nie miał jednak czasu na próby uleczenia jej, a zapomniał o tym zupełnie w momencie, gdy wyszedł z małego tunelu.
Stał na małej, wielkości około sześciu stóp półce skalnej wyrastającej ze ściany wyścielonej gładką jak szkło warstwą purpurowego kryształu. Cały tunel musiał mieć z dwieście stóp średnicy. Cały przypominał psionikowi wielki, acz znacznie czystszy, kanał o regularnym, krągłym kształcie. Półka, na której się znajdował stanowiła wspaniały punkt widokowy na źródło potwornej jasności, którą pamiętał z wąwozu, który zostawił za sobą już jakiś czas temu.
Był to promień.
Biała smuga światła jaśniejszego niż słońce, choć w jakiś niewytłumaczalny sposób nie oślepiającego, światła średnicy rzędu siedemdziesięciu stóp, zawisła w próżni pośrodku kryształowego tunelu. Psionik doszedł do wniosku, że kryształ miał być izolacją, która miała tłumić moc przepływającego promienia, a wyrwa, przez którą wpadł po walce z mężczyzną, który odebrał mu amulet, musiała być przyczyną powstania olbrzymiego wąwozu. Kiedy promień po uruchomieniu kręgu przepływał tunelem, jego część musiała znaleźć ujście w szczelinie w kryształowej izolacji i spowodowała kataklizm, który odbił swoje piętno nawet na powierzchni, tworząc potężną burzę piaskową.
Psionik oderwał wzrok od, ciągnącego się, pozornie w nieskończoność, w obu kierunkach, promienia i wycofał się do cienia, jaki dawał mały tunel. Uznał za bezpieczniejszą drogę, która mogła znajdować się w małym bocznym tunelu, niż podróż w pobliżu promienia, którego moc doprowadziła do powstania olbrzymiego, podziemnego tunelu. Psionik pośpiesznie przebiegł ten kawałek drogi, który dzielił go od miejsca, w którym się obudził, tylko po to, by za następnym zakrętem odkryć, że tunel kończy się ścianą litej skały. Podłogę skalnego korytarza zdobiły, odłamane z sufitu i porozrzucane wokoło stalaktyty, które Adriel musiał zniszczyć w przypływie, tak typowej dla niego, furii, gdy odkrył, że wyjścia na powierzchnię w tym tunelu nie ma. Nie mając żadnej alternatywy psionik wrócił na półkę skalną u wylotu naturalnie uformowanego korytarza. Dziwna, magnetyczna energia bijąca z promienia, poruszała jego włosami i ubraniem. Nie przypominało to w żaden sposób wiatru, a raczej jedną z tych zabawek gnomów, którą ten mały lud nazywał magnesem... Choć ten magnes nie przyciągał stali. Psionik wpadł na pewien pomysł. Podniósł mały odłamek skalny i rzucił nie w stronę promienia. Okruch popędził w stronę smugi światła z wielką prędkością, po torze w kształcie łuku i... Pomknął błyskawicznie w głąb tunelu wraz z energią promienia. W umyśle psionika zaczynał układać się szalony plan. Pobiegł do miejsca, gdzie leżały porozrzucane odłamki stalaktytów i wybrał jeden z nich. Odłamek skały był na tyle lekki, że psionik mógł przenieść go do wylotu jaskini samą siłą woli. Będąc na półce skalnej, Destero stanął na odłamanym stalaktycie, i uniósł go ze sobą siła woli. Magnetyczna moc promienia, pozwoliła mu na przeniesienie własnego ciężaru bez większego wysiłku. Gwałtowne szarpnięcie nieomal wyrzuciło psionika, z jego zaimprowizowanego środka transportu. Stalaktyt przywarł, stycznie do promienia i ruszył z zatrważającą prędkością kryształowym tunelem. Utrzymanie równowagi, zwłaszcza przy wietrze rozwiewającym włosy i smagającym twarz nie było proste. Destero chwiał się i wiele razy odzyskiwał równowagę w ostatniej chwili, zanim nauczył się, jak stać na kawałku skały w taki sposób, by nie spowodować zbyt gwałtownego przechyłu. Co jakiś czas, na ścianach migały dziwne czarne punkty, których, ze względu na ogromną prędkość, z jaką się poruszał, psionik nie był w stanie zidentyfikować. Przypuszczał jednak, że były to inne ślepe tunele, podobne do tego, w którym się obudził.
Problemy zaczęły się, gdy kątem oka Destero zauważył grupkę kilku, ubranych w czerwone zbroje, orków stojących u wylotu jednego z takich tuneli. Stwory, najwyraźniej używające promienia do szybkiego przemieszczania się po kompleksie w taki sam sposób jak psionik, dosiadły pięciu metalowych płyt o opływowych kształtach i rzuciły się w pogoń po promieniu. Z jakiegoś powodu, stalowe platformy z większą łatwością niż stalaktyt przylgnęły do powierzchni promienia, a co gorsza... szybciej się po nim poruszały. Psionik nie widząc dobrych perspektyw na walkę w szaleńczym pędzie, postanowił uniknąć starcia za wszelką cenę, zmienił jednak szybko decyzję, gdy koło ucha przeleciał mu bełt od kuszy. Zastanowiło go to jak przy takiej prędkości bełt mógł go dosięgnąć. Prawdopodobnie został wzmocniony jakimś zaklęciem, a to nie wróżyło niczego dobrego. Destero widząc, że jeden ork znajduje się już kilkanaście metrów za nim wybił się ze swojej skalnej platformy i wykonując pełne salto uderzył wyprostowanymi nogami, w orka z wielką siłą, łamiąc mu żebra i zrzucając z metalowej płyty. Gdy jego przeciwnik wpadł w świetlną smugę, nie rozległ się nawet krzyk. Manewrowanie nowym środkiem transportu było o wiele prostsze, więc psionik mógł skupić się na walce z pozostałą czwórką prześladowców. Rozpędzone, jego siłą woli powietrze, zniosło w kierunku ściany kolejne dwa bełty, które poleciały w jego stronę... Trzeciego psionik złapał w prawą dłoń. Pocisk zawirował z wielką prędkością, kręcąc się wokół własnej osi i zapłonął poddany sile tarcia. Ciągle wirujący i palący się bełt pomknął w stronę najbliższego orka wypalając mu w głowie dziurę na wylot i wywołując fontannę posoki, która spadła na najbliższego towarzysza poległego stwora. Spanikowane widokiem krwi swego towarzysza stworzenie straciło równowagę i spadło z platformy, uderzając w kryształową podłogę. Psionikowi nie było trudno sobie wyobrazić, co się z nim stało. Pozostałe dwa orki wrzasnęły dziko i z obnażonymi mieczami przyśpieszyły z zamiarem zmuszenia swego przeciwnika do bezpośredniej walki. Z jednym ramieniem bezużytecznym Destero nie miał zamiaru się w nią wdawać. Uklęknął na platformie, łapiąc się jej jednocześnie mocno i wychylił się mocno na bok. Platforma pomknęła po powierzchni promienia ku jego spodniej części. Wisząc głową w dół, ale jednak trzymając się platformy psionik był chwilowo bezpieczny. Jego dwaj prześladowcy nie byli raczej w stanie. Przeszkodą okazało się coś innego. Psionik spostrzegł, że kryształowa ściana w tym rejonie tunelu pełna jest długich pęknięć, a co kilka minut po promieniu przelatuje jakiś drobny odłamek skalny. Bez, w pełni sprawnej, kryształowej osłony światło promienia zaczęło robić się intensywniejsze. Destero nie zainteresował się jednak żadną z tych rzeczy w takim stopniu jak tym, że kilkaset metrów przed nim smuga światła rozdzielała się na dwie. Jedną, tą biegnącą kryształowym tunelem, większą, i mniejszą, prowadzącą do tunelu, który powstał w miejscu, gdzie kryształowa izolacja nie wytrzymała mocy promienia. Mając nadzieję, na zgubienie pościgu psionik wybrał tunel wydrążony przez mniejszy promień. Kierując metalową płytę z powrotem na górną część promienia, psionik, skierował się we wcześniej wybranym kierunku, zostawiając za sobą kryształowy tunel i pogoń... Był to błąd.
Setki kamiennych odłamków unosiły się w powietrzu, przelatując co chwila koło głowy pędzącego z ogromną prędkością Destero. Bez izolacji, z tym tunelem stało się to, co z wielkim podziemnym wąwozem. Skalne fragmenty zmuszały psionika do bezustannego manewrowania platformą. Co chwila jakiś kamień ocierał się o metalową platformę wywołując nieprzyjemny wstrząs. Psionik uznał za dobry znak, to, że promień nie emitował tak intensywnego światła jak w wąwozie... Ponownie się mylił. Smuga światła zaczęła stopniowo blednąć, sprawiając, że Destero poczuł dziwny ucisk w brzuchu, gdy metalowa płyta drgała niebezpiecznie.
Nagle wyblakły promień się skończył.
Platforma, wraz ze znajdującym się na niej psionikiem runęła na dno tunelu, niemal zrzucają swego pasażera, w momencie uderzenia. Ciągle rozpędzona płyta sunęła szybko dnem wyżłobionego przez promień korytarza. Iskry wydostające się spod kawałka metalu parzyły psionikowi twarz. Szaleńcza jazda zakończyła się gwałtownie na spiczastym stalagmicie. Uderzenie wyrzuciło Destero w powietrze i posłało w krótki lot, który zakończył się bolesnym upadkiem na plecy. Mimo wszystko psionik uznał to lądowanie za jedno z najlepszych w ostatnich dniach.
Noc 20 Vallathal (Maj), MCCLXXVI r. Drugiej Ery
Po kilku godzinach podróży tunelem psionik trafił na pierwszą oznakę cywilizacji, z jaką miał do czynienia od czasu opuszczenia Wschodniego Ervandoru. No, może cywilizacja była zbyt śmiałym określeniem. Zrównane z ziemią budynki, z pewnością były dawno temu jakimś większym miastem, ale teraz jego jedynymi rezydentami były szczury i robactwo. Psionik poruszał się powolnym, lecz zdecydowanym krokiem ku wysokiej na kilkaset metrów ścianie kończącej tunel. Wszędzie wokoło zalegała martwa cisza, która nie mogła świadczyć o niczym dobrym. Po kilku chwilach, psionik dotarł do końca tunelu, gdzie znajdowało się kilkanaście drzwi, prawdopodobnie prowadzących do niegdysiejszych domostw, a także wielkie, dwuskrzydłowe wrota. Nie widząc powodu, dla którego miałby tego nie zrobić, Destero otworzył wielkie odrzwia i przeszedł przez próg.
Wnętrze pomieszczenia, wykutego w skale, było w zupełnie innym stanie niż reszta miasta. Pochodnie umieszczone w ścianach oświetlały całą wielką salę. Z całą pewnością podziemia te nie były niezamieszkane, choć w mniemaniu psionika były trochę zbyt eleganckie jak na orki, które go ścigały... Choć z drugiej strony, nieczęsto spotyka się orki zdolne do wyczyniania akrobatycznych wyczynów na smudze światła. Wszędzie rozstawione były wielkie szafy i skrzynie, oraz stojaki na różnorodną broń. Psionik pozwolił sobie, zaopatrzenie się w dwa krótkie sztylety, których zniknięcia, ich właściciele raczej nie powinni zauważyć i skierował się do jednego z korytarzy wychodzących ze zbrojowni. Co jakiś czas napotykał jedno, lub dwuosobowe patrole orków odzianych w czerwone zbroje płytowe. Unikał walki. Stwory te, choć głupie, swym krzykiem mogły łatwo zaalarmować znajdujących się w okolicy towarzyszy. Poruszając się bezszelestnie w cieniach Destero przebył kilkaset metrów, na które składała się rozległa sieć korytarzy. W miejscu, w którym się znajdował nie było już słychać kroków, patroli. Dopiero po chwili psionik zauważył zaschnięte już plamy krwi. Musiała stoczyć się tu jakaś drobna potyczka, prawdopodobnie pomiędzy kilkoma pragnącymi wrażeń orkami. Idąc dalej korytarzem Destero znajdował coraz więcej śladów, które świadczyły na niekorzyść jego tezy. Nadpalone fragment ściany, więcej krwi, odcięte fragmenty ciał orków, strzępy szat, które z całą pewnością nie należały do orków ze względu na swój, typowo ludzki, rozmiar.
Na końcu korytarza psionik odkrył podwójne drzwi zaryglowane od środka. Ilość posoki, znajdująca się na ścianach korytarza i na drewnie odrzwi mogłaby przyprawić o zawrót głowy nie wprawionego poszukiwacza przygód. Destero przyłożył dłonie do wrót i mentalnym pchnięciem podniósł rygiel znajdujący się po drugiej stronie małych wrót.
Pomieszczenie, w którym się znalazł było bardzo ciemne, ale posiadało jeden punkt słabego światła znajdujący się w przeciwległym jego rogu. Psionik podszedł cichym krokiem i spojrzał na słabo żarzącą się sylwetkę ifryta Hellburna. Wokół jego czerwonej postaci leżało trzech magów, czerpiących ze słabego ciepła, które od niego biło. Rozpoznał dwóch z nich, jako Bubeusza i Fristrona. Dwóch ludzkich czarodziei, z którymi podróżował nie tak dawno temu. Czwarta osoba nie była mu znana. Cała grupka była oblana posoką własną i orków, z którymi walczyli. Nie byli martwi, co było satysfakcjonującą wiadomością, biorąc pod uwagę to, że ciągle potrzebował ich do uruchomienia pozostałych trzech kręgów. Stan letargu, w który popadła cała czwórka był spowodowany wycieńczeniem organizmu, poprzez nieustającą walkę. Prawdopodobnie zostali zapędzeni do tych tuneli przez potężną burzę piaskową, która szalała po powierzchni. Prawdopodobne było, że bez pomocy medycznej nie przeżyją nocy.
Destero uklęknął przy nich i, dotykając ich głów, zaczął przeprowadzać odpowiednie działania mające na celu utrzymanie przy życiu czwórki pokiereszowanych poszukiwaczy przygód. Manipulował systemem krążenia, zmniejszał ból, ograniczając ich układy nerwowe tylko do absolutnego minimum i telekinezą nastawiał co mniejsze złamania i pęknięcia. Jeśli dobrze się wyśpią to cała czwórka powinna być w stanie wyruszyć w dalszą podróż za około dobę. Fristron mruknął przez sen coś o ślicznej panience i zaczął chrapać donośnie. Był to najlepszy dowód na to, że mag zaczął już dochodzić do siebie. Skończywszy leczenie swych dawnych towarzyszy, psionik usiadł, opierając się o zimną ścianę i spojrzał na swoją lewą rękę. Wyjął ją z temblaka za pomocą prawej dłoni i ułożył pod odpowiednim kątem. Wiedział, że operacja nie będzie przyjemna, bo konieczne będzie ponowne uaktywnienie systemu nerwowego całego ramienia. Jeśli tego nie zrobi, to nie wyczuje przesuwających się pod skórą kości.
Przez kilka następnych godzin w pomieszczeniu rozlegało się donośne pochrapywanie maga z Av’lee, przerywane jękami i stęknięciami wydobywającymi się z gardła psionika. Kiedy ostatni fragment kości, został w końcu telekinetycznie przeniesiony na swoje miejsce, psionik usztywnił całe ramię dwoma nożami, które zabrał ze zbrojowni, przywiązując je strzępem materiału wyprutym z jego spodni. Wycieńczony psionik zapadł w letarg podobny do tego, w którym znajdowali się jego towarzysze, powierzając na następne dwadzieścia godzin, swój los szczęściu, w które nie wierzył, i demonowi, którego pragnął unicestwić bardziej niż ktokolwiek inny na tym świecie.
___________ Paradoxically, sins one can consider as forgiven are those he can't forgive himself... kore no nindo da |
|
Powrót do góry
|
|
|
Klaang
Dołączył: 19 stycznia 2005 Posty: 164
Skąd: a nie powiem...
|
Wysłany: 11 czerwca 2005 Legenda Ervandoru
|
|
|
świt 21 Juventhal (Styczeń) MCCLVI Drugiej Ery
- Wolą starszyzny... - grzmiał szaman stojąc na środku osady - wybrany będzie ten, który będzie nosił brzemię naszych ojców. - wszyscy mieszkańcy, zebrani na placu, wydali z siebie dziki wrzask radości, odbijający się echem w dolinie, w której znajdowała się wioska. Kiedy szaman podniósł ręce do góry wszyscy umilkli.
- Niech wystąpią ci, którzy zostaną poddani próbie - powiedział ledwie dosłyszalnym głosem, a w tym momencie na środek wyszło kilkunastu chłopców. Każdy z nich zaledwie, dziesięcio-, góra jedenastoletni, ubrani jedynie w przepaski biodrowe, zgodne z rytuałem wyboru. Szaman smutnym wzrokiem spoglądał na ich przejęte twarze, na świecące z podniecenia oczy. - Jeśli jeden z nich zostanie wybrany... żaden z nich nie wie jak ciężka będzie jego misja. - myślał, dając jednocześnie znak ręką do dwóch rosłych młodzieńców stojących przy wejściu do centralnego budynku osady - Świątyni Sonossa.
Chłopcy ustawili się w półkole, przyklęknęli. Żaden z nich nie odezwał się ani słowem, ale rzut oka wystarczył, aby wiedzieć ile cała ceremonia dla nich znaczy. Tylko jeden z nich będzie Wybrany. Tylko jeden z nich będzie miał zaszczyt posiadania największego skarbu plemienia.
- Wnieście skarb i niech zacznie się ceremonia wyboru - powiedział głośno szaman, a dwaj młodzieńcy, uginając się pod ciężarem wynieśli ze świątyni topór, szczelnie zawinięty w sukno. Szaman podszedł do nich i zabrał broń unosząc ją bez najmniejszego wysiłku muskularną ręką. Odwrócił się w stronę zebranych mieszkańców osady i unosząc topór wysoko nad głowę powiedział:
- Jeden z kandydatów będzie od dziś Wybrany. Zgodnie z prawem naszych ojców, nakazuję wam abyście okazywali mu szacunek, bo droga jaką będzie podążał będzie ciężka. - szaman nie oczekując odpowiedzi odwrócił się w stronę klęczących chłopców i mówił dalej - Jeśli, któryś z was nie chce przystąpić do próby - niech odejdzie natychmiast. - Żaden z kandydatów nawet nie drgnął. Wszyscy w skupieniu przyglądali się zawiniętej w szary materiał broni.
- Zacznijmy próbę... - powiedział cicho i powoli podszedł do pierwszego chłopca. Wyciągnął w jego stronę rękę z toporem. Chłopiec powoli chwycił stylisko i próbował podnieść topór, który ważył prawie tyle samo co on sam. Nie udało się... Chłopiec aż jęknął pod ciężarem, ale nie udało mu się go unieść. Próba okazała się dla niego za ciężka. Podobnie rzecz miała się w czterema następnymi kandydatami. Krople potu perliły się na ich skroniach, kiedy z trudem łapali oddech. Zostało trzech kandydatów. Szaman podszedł do następnego chłopca. Niewysoki, szczupły, ba, wręcz chudy. Wyglądał na najmniejszego spośród kandydatów do miana Wybranego, ale kiedy szaman spojrzał mu w oczy zobaczył ten sam ogień, jaki jarzył się w oczach pozostałych. Dumnie wypinając pierś chłopiec wstał z klęczek i wyciągnął drżącą rękę po topór. Stanął na szeroko rozstawionych nogach, starając się skupić wszystkie swoje siły na ciężarze, jaki miał za kilka sekund podnieść. Chwycił stylisko wielkiego topora i z całych sił szarpnął... Wszyscy mieszkańcy osady zebrani na placu wydali z siebie dziki wrzask kiedy chłopiec zatoczył się pod ciężarem broni, lecz po chwili jedną ręką uniósł go dumnie nad głowę.
- Mamy wybrańca - ryknął kapłan, przekrzykując wszystkich. Znów zapanowała grobowa cisza. - Chłopcze. - Zwrócił się do trzymającego w drżących dłoniach topór kandydata. - Głośno obwieść wszystkim swe imię i niech od dziś wszyscy wiedzą, kim jest ten kogo łaska Sonossa wybrała. Chłopiec czuł energię jaka przez niego przepływała. Drżał cały , kompletnie nie rozumiejąc, jak to się dzieje, że topór wydaje się nic nie ważyć. Z każdą sekundą jego ciało napełniało się niezwykłą energią. Wyprostował się. Dumnie uniósł czoło i powiedział najgłośniej jak potrafił:
- Jestem Klaang, syn Krageena, ten, którego Sonoss wybrał. Przysięgam bronić honoru moich ojców i przyjmuję brzemię Thorrena, świętego topora. - w momencie kiedy skończył wymawiać te słowa, topór zapłonął błękitnym światłem. Sukno szczelnie zakrywające głownię zostało natychmiast spopielone i oczom wszystkich ukazało się pokryte płonącymi teraz runami mithrylowe ostrze. Klaang nie do końca wiedział co się dzieje. Czuł że to nie on wypowiadał te słowa. Czuł się, jakby to wszystko działo się obok niego, jakby w tym nie uczestniczył. Spojrzał na swoje ręce, w których dzierżył topór. Nie okazywał strachu kiedy skórę zaczęły pokrywać świecące na niebiesko kształty. Pływające po powierzchni jego ciała błękitne ognie zostawiały za sobą ślady na skórze. Słyszał o nich nie raz. Niejeden oddałby wszystko by być nimi naznaczony. To tarcza Sonossa, święte runy zapewniające ochronę. Kiedy rytuał dobiegł końca, Klaang oddał topór szamanowi i wolnym krokiem ruszył w stronę mieszkańców wioski. Wszyscy cieszyli się, poklepywali go po ramionach, składali wyrazy szacunku... Ból... straszliwy ból...
- Ale to było dawno temu... - pomyślał tylko. Znów ogarnęły go ciemności.
Wieczór 15 Vallathal (Maj) MCCLXXVI r. Drugiej ery
Ból... Rozsadzający czaszkę. Klaang otworzył oczy. Przez mgłę widział jak uwijają się wokół niego ludzie, wszędzie słychać było odgłosy walki.
- O... Oran... - szepnął nie mogąc wydać z siebie głosu - Oran, chodź tutaj... - po chwili dało się słyszeć radosne szczekanie psa. Oran cały czas siedział obok niego pilnując, aby nie zbliżył się do niego nikt niepowołany. Do tej pory dopuszczał do barbarzyńcy jedynie Thurvandela, który co kilka minut sprawdzał czy barbarzyńca jeszcze żyje, odrywając się na chwilę od opatrywania rannych w bitwie, jaka rozgrywała się zaraz za wyjściem z korytarzy w których urządzono naprędce szpital. Paskudna rana z tyłu głowy paliła Klaanga bezlitośnie, ale jedyne co go teraz obchodziło to pies.
- Cały jesteś... - mruknął Klaang nadal wpatrując się w sufit nieobecnymi oczami - przynieś mi mój topór przyjacielu... - Barbarzyńca znów zamknął oczy.
****
później
****
- Odeślijmy go stąd...
- Ale dokąd? Nie ma najmniejszych szans na przeżycie na pustyni.
- Sam widziałeś jak walczył... Chcesz go tutaj zostawić, żeby go zarżnęli jak świniaka? Niejednemu z naszych ocalił skórę... Można go choć trochę podleczyć...
Klaang powoli otworzył oczy. Palący ból , to jedyne na czym mógł się skoncentrować. Pies stał nadal koło niego trzymając w zębach stylisko topora. Broń była stanowczo za ciężka. Sierść Orana pozlepiana była od potu i krwi. Jakiś nekromanta przebiegał obok. Zatrzymał się. Nalał trochę wody do powyginanego hełmu i położył na ziemi, bojąc się podejść bliżej. Pies zupełnie go zignorował.
- Dokąd chcesz go odesłać? Mówię ci że nie przeżyje...
Klaang odwrócił głowę z trudem. Nieopodal stało kilku mężczyzn w białych szatach, którzy żywo gestykulowali i co chwila jeden z nich pokazywał palcem to barbarzyńcę, to psa. Poruszył ręką. Pies natychmiast zaczął radośnie merdać ogonem, co zwróciło uwagę stojących obok. Podeszli w jego stronę kilka kroków, ale zatrzymali się kiedy pies zaczął warczeć.
- Oran... zostaw... - szepnął Klaang - to przyjaciele... - Pies posłuchał natychmiast. Położył się obok barbarzyńcy i dyszał ciężko. Nekromanci podeszli bliżej. Czterech z nich stanęło wokół niego i aktywowało wspólny czar leczący, piąty z nich ukucnął i powiedział cicho.
- Mamy plan jak cię stąd ewakuować. Przeteleportujemy cię na pustynię. Niedaleko, bo nie mamy aż takiej mocy, ale powinieneś tam być bezpieczny. - połowa z tego co powiedział mu nekromanta do niego nie dotarła, ale jedno dotarło do niego jedno... „bezpieczny?” „teleportujemy cię?”. Nie było honorowe odejście z pola walki. Z każdą upływającą chwilą czuł się coraz lepiej, rana zaczynała się zasklepiać pod wpływem starań czterech magów.
Barbarzyńca powoli uniósł się na łokciach, walcząc z nudnościami i zawrotami głowy. Wypełniała go wdzięczność do tych nekromantów. Ale w momencie kiedy jego dłoń spoczęła na stylisku topora poczuł gniew. Ogarnęła go wręcz furia. Zdrada. Atak Ashanti przypominał się bólem za każdym razem kiedy się poruszał. Topór, który zawsze reagował na silne emocje swojego właściciela znów zapłonął błękitnym światłem. Gniew uśmierzał ból, dodawał sił. Klaang powoli wstał, spięły się na nim wszystkie mięśnie, jęknął z bólu, ale dumnie się wyprostował. Nekromanci nadal mamrotali inkantacje zasklepiając rany barbarzyńcy. Był słaby, ale wiedział jedno - choćby miał zginąć próbując - Ashanti zostanie ukarana za ten zdradziecki atak. Dał jej słowo, że nie odbierze jej życia, ale kara jej nie ominie. Uspokoił się trochę tym postanowieniem. Znów zakręciło mu się w głowie, zachwiał się...
- Nie ma na co czekać. - powiedział jeden z nekromantów, wieszając półprzytomnemu Klaangowi torbę z zapasem pożywienia i wody na ramieniu - Za chwilę cię stąd zabierzemy, ale nie wiem dokładnie gdzie wylądujesz. Postaraj się do rana znaleźć jakieś schronienie.
- A... Ale ja jestem tutaj potrzebny... - próbował protestować
- Koniec dyskusji - odpowiedział stanowczo nekromanta zamykając możliwość negocjacji- Jeśli mielibyśmy się więcej nie spotkać... Jesteś naszym przyjacielem. Pomogłeś nam, choć cię o to nie prosiliśmy. Żegnaj Klaangu...
- Nie... Nie, zaczekajcie... - zdążył tylko powiedzieć barbarzyńca, ale wszystko wokół się rozpłynęło pod wpływem czaru. Klaang zdążył tylko zacisnąć palce na karku psa. Po chwili stał na piasku. W oddali widać było światła bitwy. Klaang walczył z ogarniającym go zmęczeniem... Ból znów zaczął dawać się mocniej we znaki.
Barbarzyńca poczłapał kilka kroków, ale ugięły się pod nim nogi. Utrata świadomości. Uderzenie o ziemię. Oran znów usiadł przy głowie Klaanga. Pilnował przyjaciela...
___________ Zasada 18 - ... |
|
Powrót do góry
|
|
|
Bubeusz
Dołączył: 13 lipca 2004 Posty: 164
Skąd: a żebym to ja sobie przypomniał... :)
|
Wysłany: 12 czerwca 2005 Legenda Ervandoru
|
|
|
21 Vallathal, popołudnie
Palce Bubeusza drgnęły nieznacznie. Powoli wracała mu świadomość. Poruszył się, wciąż leżąc na kamiennej posadzce, zbryzganej krwią zabitych orków. Czuł na całym ciele przyjemne mrowienie. Obolałe mięśnie zaczęły powoli dawać się kontrolować, więc o wiele przytomniejszy mag otworzył oczy. Ukazała mu się pogrążona w mroku sala, którą oświetlały migotliwie pochodnie i świece. Chciał wstać, lecz nagle usłyszał przestraszony krzyk Mastoriousa:
-Zostaw nas, duszo nieczysta!-
Zaskoczony lekko Bubeusz zastygł w bezruchu. Odczekał chwilę, podczas której słychać było tylko jęki pochrapującego Fristrona i podniósł się ostrożnie na łokcie. Zobaczył spowitą mrokiem czarną postać, która stała nad nimi z założonymi rękoma. Nie mógł dostrzec twarzy. Mastorious zajmował miejsce między nią, a grupką leżących przyjaciół i wyciągał swój cienisty miecz w kierunku przybysza.
-Zejdź mi z drogi, albo będę musiał sam cię usunąć.- odparła czarna postać, wciąż stojąc niczym posąg. Bubeusz opadł na ziemię, zwracając na siebie ich uwagę. Od razu poznał go po głosie. Kiedy minęło pierwsze zaskoczenie, parsknął śmiechem.
-Co się dzieje? Co ci odbiło?- zawołał Mastorious. Bubeusz tymczasem wstał i podszedł do nich.
-Poznaj, Destero, naszego kompana sprzed paru dni...- rzekł do Masta, a potem do Destero: -A to jest Mastorious, biały nekromanta, którego uwolniliśmy z jaskiń driad.-
Destero wolnym ruchem złapał wyciągniętą w jego kierunku rękę. Mastorious drgnął nieznacznie, kiedy ich dłonie się spotkały. Oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia, ale nie wyrzekł ani słowa. Tymczasem Bubeusz poskrobał się po głowie i powiedział:
-Khym... Cieszę się niezmiernie z Twojego powrotu, lecz...-
-Mów, co się działo podczas mojej nieobecności.- przerwał mu zaraz psionik.
-Alee. zaraz, chwilę, nie uważasz, że to nie moment na...-
-Mów!-
-Strasznie boli mnie głowa...- wymamrotał Bubeusz. Destero, uznawszy, że dalsze naleganie nie przyniesie im żadnego pożytku, powiedział:
-Daję wam kwadrans.- i usiadł na kamiennych stopniach przed drzwiami wyjściowymi.
Bubeusz zamrugał, jakby chciał upewnić się, czy przypadkiem wciąż śni. Powoli docierały do niego słowa psionika. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że Destero wrócił i co się z tym wiąże. Wzmógł się ból głowy. Półprzytomnie widział, jak wolność odlatuje, dając miejsce bezwzględnym rządom psionika. Nagle przypomniał sobie, gdzie są, co tu robią, jaki jest ich cel.
-Czternaście minut...- dobiegł go suchy głos Destero. Biały mag od razu oprzytomniał, pobiegł szybko do śpiących towarzyszy.
-Hrrrk... chrap... Czy już podano śniadanieee...?- wymamrotał Fristron, potrząsany przez Bubeusza. Zamiast odpowiedzi usłyszał dwa słowa: "Trzynaście minut...", które od razu postawiły go na równe nogi.
-De.. De.. Destero!??!- wyjąkał, po czym znów runął na ziemię.
-Jeszcze tylko kropelka i mieszamy...- mruczał do siebie Bubeusz, trzymając niebieski flakonik nad kociołkiem. Buchnęła czerwona para, a mag szybko wsadził koniec swojej laski do mikstury. Całą salę wypełniły odgłosy bulgoczącego eliksiru i słodki zapach, podchodzący lekko pod waniliowy z domieszką soku winogronowego. Czarodziej schylił się i dmuchnął w ogień, wciąż mieszając miksturę. Wyciągnął rękę nad kociołek i zamknął oczy. Mruczał coś pod nosem, a dłoń zaczęła świecić delikatnym niebieskim światłem. Po chwili na ręce błyszczała kula energii, którą mag bezceremonialnie strzepnął do garnka. Momentalnie całę bulgotanie ustało. Czerwonawy płyn zaczął lekko błyszczeć, podczas gdy mag wyciągał swoje buteleczki. Napełniwszy je, zdjął kociołek z ognia i rzekł:
-Gotowe. Jeden z najskuteczniejszych eliksirów leczących.-
Drużyna podeszła do pijącego Bubeusza i podzieliła się po równo.
-Pffe! Nie mogłeś zrobić kalafiorowej?- burknął Fristron, który najwyraźniej jeszcze nie do końca doszedł do siebie.
Wszystkim wróciły siły i dobre samopoczucie. Odniesione rany od razu przestały tak mocno dawać się we znaki.
-Do jutra będziemy jak nowo narodzeni.- skomentował Bubeusz i dodał: -Całe szczęście, że znalazłem tu wszystkie potrzebne składniki. Mają naprawdę dobre zaopatrrzenie. Co prawda świeżutkich liści ognistej pokrzywy nie znalazłem, ale zasuszony korzeń też się nadał.-
-Więc w drogę.- rzekł Destero, odkładając kociołek na swoje miejsce.
-Co??! Już?!- wykrzyknęli wszyscy, z Fristronem na czele.
-I tak siedzimy tu już o 3 minuty za długo.-
-Ale...-
-Zanim wyruszymy we właściwą drogę, zamierzam się rozejrzeć po tym pomieszczeniu. Wygląda na to, że znaleźliście jedną z tajnych świątyń.
-Hę? Świątyń? Kogo? Czego?-
-Wszystko w swoim czasie. Ruszajcie!- odrzekł Destero i skierował się w stronę ogarniętego mrokiem centrum komnaty.
-Już się zaczyna... - burknął Fristron, szybko zbierając co swoje i biegnąc za psionikiem.
-Tymczasem mówcie, co się wydarzyło.- powiedział Destero, nie przerywając marszu.
-A może tak Ty powiesz coś o sobie? Jakim cudem nie zginąłeś? Co się stało? Jak tu trafiłeś?- seria pytań padła z ust Bubeusza, lecz w głębi serca i tak nie wierzył, że kiedykolwiek otrzyma na nie odpowiedzi.
___________ Caveant consules ne quid detrimenti IJB capitat ;) |
|
Powrót do góry
|
|
|
Fristron z Avlee
Dołączył: 27 października 2004 Posty: 164
Skąd: Fristotele - zgadnij po nicku :)
|
Wysłany: 12 czerwca 2005 Legenda Ervandoru
|
|
|
Wieczór, 21 Vallathal, MCCLXXVI r. Drugiej Ery
Szli wolnym krokiem przez podłużny hall świątynii. Nikt nie mrugnął okiem, gdy Destero wyszukał szparę w jednym z licznych malowideł - w tym przypadku kolosa pośród pięciu kamieni - i otworzył ukryte drzwi.
Weszli w mocno oświetlony korytarz, wyłożony gładkimi, marmurowymi blokami. Tunel biegł prosto, oświetlany setkami, tysiącami pochodni. Psionik wziął jedną i ruszył pewnym krokiem do przodu.
Idąc czuli wyraźnie, że korytarz lekko opada w dół. Po godzinie zaskakująco nie męczącego marszu byli już - jak podejrzewali magowie - kilkanaście stóp poniżej poziomu świątyni.
Nagle korytarz ostro zakręcał w lewo. Kiedy minęli zakręt zobaczyli mnóstwo bocznych korytarzy po lewej i prawej stronie. Destero zaczął odliczać przejścia po prawo:
- Trzecie, czwarte, piąte, szóste, siódme... ósme. Wchodzimy! - rzekł psionik
- Skąd ty to wiesz? - burknął Fristron
Nie dostał odpowiedzi. I nawet się jej nie spodziewał.
Korytarz, którym powiódł ich Destero był znacznie mniej luksusowy. Mętne światło pochodni oświetlało drogę przed psionikiem, więc magowie co chwila się potykali. Hellburn przeszedł w latającą formę i wyskakiwał co i rusz do przodu "na zwiady" .
Tunel w przeciwieństwie do poprzedniego co chwila zakręcał i zmieniał kierunek. W pewnym momencie zaczął wciąż skręcać w prawo. Magowie oraz ifryt domyślili się tego, o czym Destero wiedział już dłuższy czas; weszli do swoistego "ślimaka" i korytarz biegł wciąż do środka. Wszyscy zaś wiedzieli, że w takich korytarzach roi się od pułapek.
Nagle na kostkę Fristrona, przez dziurawy but kapnęło coś bardzo, ale to bardzo gorącego. Mag poczuł dotkliwy ból, spojrzał w górę i zobaczył, że powoli przechyla się na nich kocioł z wrzącym olejem.
Nie odzywając się popchnął Bubeusza w tej samej chwili, kiedy Destero usłyszał bulgotanie oleju. Nie namyślając się wiele skoczył do przodu, przy okazji popychając Mastoriousa.
Wrzący olej wylał się za nimi. Fristron, będąc najbardziej z tyłu rzucił się do przodu z niezwykłym impetem, przelatując nad leżącymi na ziemi Desterem i Mastoriousem. Bubeusz obejrzał się za siebie i zobaczył olej, podpływający coraz bliżej niego. Rzucił się do ucieczki. Minął białego nekromantę i psionika, również wstających. Po chwili cała czwórka rzuciła się do ucieczki.
Tymczasem Hell starał się jakoś powstrzymać wrzący olej. Wypił nawet trochę, by dać towarzyszom więcej czasu, ale po chwili złapały go w związku z tym zawroty głowy. Usiadł, traktując olej jako ciepły prysznic. Po chwili jednak przypomniał sobie o towarzyszach i poleciał za nimi. Złapał zostającego z tyłu Fristrona - który większość sił przeznaczył na koci skok ponad pozostałymi kilka minut wcześniej - i podniósł go. Po chwili minęli niewielkie kraty w ziemi i usiadli, by odpocząć. Nawet psionik się nie sprzeciwiał.
Nie dane im było długo siedzieć.
Destero tylko dzięki stałej czujności odskoczył, gdy zbliżała się trująca strzałka. Po chwili wystrzeliła w Bubeusza - tego uchronił fakt, że pochylał się właśnie lekko.
Nad niczym się nei zastanawiając rzucili się do przodu. Wokoło świstały strzałki, strzelając z różnych wysokości. Biegli szybciej niż przed chwilą, uciekając przed olejem.
Minęli zakręt a tam stały trzy orki, przysłuchując się grze strzałek. Byli gotowi do bitwy i w momencie, kiedy towarzysze wyskoczyli za zakręt bestie od razu rzuciły się do ataku.
Hellburn okręcił się, z wściekłością rozłupując hełm i czaszkę orka. Destero szybkim ciosem katany zabił drugiego, a Fristron bezceremonialnie zdzielił trzeciego po głowie różdżką. Rozejrzeli się, zdziwieni tak łatwym zwycięstwem. Ork Fristrona ruszałsię nieco, ale mag wyjął miecz i rozciął potworowi brzuch. Wszyscy wpatrywali sięw drabinkę. Biło od niej ciepło.
___________ Nie ma na tym świecie altruistów. Są ci, którzy ich udają i ci, którym udawanie weszło w nawyk. |
|
Powrót do góry
|
|
|
Thurvandel
Dołączył: 8 listopada 2004 Posty: 164
Skąd: inąd
|
Wysłany: 12 czerwca 2005 Legenda Ervandoru
|
|
|
Popołudnie 15 Vallathal (Maj) MCCLXXVI r. Drugiej Ery
Thurvandel nie wiedział co się dzieje... W głowie kołatały mu myśli o jakimś jeżu, a wokół siebie widział tylko trupy, niektóre jeszcze całkiem rześkie. "Chyba oberwałem czymś w łeb" pomyślał i przeciągnął ręką po swoim czerepie. Głowa okazała się nieprzyjemnie klejąca od zasychającej krwi. Elf potrząsnął głową. Wirujący w kółko świat zaczął kręcić się w drugą stronę, szczęściem coraz wolniej, aż przystanął całkiem, tylko jakoś tak nie w tą stronę. Medyk podniósł się z ziemi i otrząsnął. Przed sobą zobaczył grupkę ludzi celujących w jego stronę z łuków, za siebie wolał nie patrzeć. Profilaktycznie padł na ziemię. Sięgnął do kołczanu, który okazał się pusty. Na pociechę i łez otarcie ze swej torby wyjął flaszkę spirytusu i przetarł głowę, po czym zaczęrpnął dwa głębokie łyki i schował butelkę do torby.
Uniósł lekko głowę nad ziemię. Łucznicy stali nadal i radośnie pakowali kolejne salwy w stronę zdruzgotanej bramy, gdzie mocno podirytowane ogry ginęły z rykiem na buźkach. No prawie ginęły. W zasadzie nie ginęły wcale. Być może dlatego, że były podirytowane, a może po prostu wkurzyły się bo łucznicy do nich strzelali. Szły. Wolno, ale zawsze. Czasem jakiś padł na pysk z powodu przedawkowania ilości dozowanych strzał. "Gdzie może być Klaang... ech... na razie mało istotne... grunt to się zmyć za plecy łuczników." I jak rzekł tak zrobił. Ból głowy powolutku ustępował, a na jego miejsce zdrowy rozsądek wtłaczał jedynie myśli o ucieczce w nieco bezpieczniejsze miejsce. Ogry, bądź co bądź, szły dalej, a łucznicy z każdym krokiem strzelali mniej radośnie.
Do uszu elfa zapukał wcale głośny huk. Obejrzał się dookoła. "O... jest i Nagashowy jeżyk". Jeżyk wypluł igły w ogry, które zamiast iść, położyły się z wrzaskiem na glebie. Niestety za nimi były inne ogry, które kontynuowały szlachetne dzieło swych poprzedników. Thurvandel chwiejnym krokiem oddalił się dalej. Nie miał broni ani zapału. "Poszukam Klaanga"
___________ There are three kinds of people on this world. These who can count and these who cannot. |
|
Powrót do góry
|
|
|
Aryene
Dołączył: 22 stycznia 2005 Posty: 164
Skąd: tam gdzie diabeł mówi dobranoc...
|
Wysłany: 14 czerwca 2005 Legenda Ervandoru
|
|
|
Wieczór, 21 Vallathal (Maj), MCCLXXVI r. Drugiej Ery
Pod koniec dnia jej najgorsze przeczucia zaczęły się spełniać, zaklęcie na kamieniu osłabło tak mocno, że jego energia była ledwie wyczuwalna. Aryene spojrzała na bezużyteczny przedmiot, zastanowiła przez chwilę zanim doszła do wniosku, że i tak każda próba ponowienia zaklęcia zakończy się niepowodzeniem. Schowała kamień do kieszeni, o jedzenie nie woła, a kto wie czy nie będzie trzeba kiedyś nim przyłożyć komuś w głowę. Szybki, całodzienny marsz, uspokoił nieco rozkołatane nerwy i pozwolił na „zaczerpnięcie oddechu”.
Wszystko byłoby doskonale gdyby nagle się nie pojawił. Wyszedł z cienia na zakręcie tunelu, po raz pierwszy dane jej było spojrzeć wprost na Niego. Ułamek sekundy później biegła już tunelami, byle jak najdalej, byle uciec, byle nie widzieć.
Deptał jej niemal po piętach, ślepy strach doprowadził ją pod boczne drzwi dziwnej świątyni, najprawdopodobniej poświęconej jakiemuś złemu bóstwu.
„Świątynia” przemknęło Aryene przez głowę „Nie wejdzie tam za mną. Nie może wejść!”
Pchnęła drzwi i weszła do środka zamykając za sobą wejście na zamek. Kiedy odwróciła się ujrzała tuzin orków wychodzących jej na spotkanie. Znieruchomiała. Za nią prześladowca, przed nią pewna śmierć.
Wolała śmierć.
Orki nie atakowały. Mgła o dziwnej barwie zaczęła wypełniać powietrze wokół niej przesłaniając całą resztę.
- Zabić ją - usłyszała nim świat całkowicie zniknął i umilkł za zasłoną mgły.
***
Kiedy mgła opadła, Aryene zdała sobie sprawę, że nie stoi już wewnątrz świątyni, tylko w wąskim korytarzu. Wokół siebie słyszała tupot kilkunastu par nóg, których właściciele nieuchronnie zbliżali się do niej. Na oko tuzin orków wynurzył się po drugim zza zakrętu korytarza. Nie trzeba było mistrza taktyki by ocenić szanse wampirzycy w tym starciu na bliskie zera. Oszołomienie spowodowane wdychaniem magicznej mgły minęło niemalże natychmiast i Aryene zaczęła biec w drugą stronę. Wąski korytarz utrudniał, o ile nie uniemożliwiał ucieczki bez szwanku. Bełty z kusz wystrzeliwanych przez orki trafiały ją raz po raz, na szczęście – metalowe. Korytarz wił się, jedyna jego przydatna cecha.
Wyglądało na to, że ma jeszcze szanse na wyprzedzenie powolnego pościgu, kiedy nagle niemal wpadła na kolejną grupę orków.
Wybrała jedyny sposób przeżycia jaki przyszedł jej na myśl. Zanim orczy topór odciął jej ramię, obłok ledwie widocznej mgiełki przeleciał obok wpadających w furię orków.
Do tej pory próbowała tego tylko raz, wiedziała, jakie ryzyko niesie za sobą używanie tej potężnej zdolności. Czuła jak słabnie, wiedziała, że orki ją gonią, jednak wierzyła jeszcze w ucieczkę.
Do czasu.
Pomimo ogromnego wysiłku jaki jeszcze musiała włożyć w utrzymanie niematerialnej formy, nie dała rady. Powróciła do swej postaci i upadła na ziemię mocno krwawiąc z rozciętego ramienia. Ostatnie co zobaczyła to pięć niewyraźnych postaci patrzących się ze zdziwieniem i strachem na nadciągającą grupę wściekłych orków...
___________ Najgorzej jest poznać własne bóstwo... |
|
Powrót do góry
|
|
|
Ashanti
Dołączył: 27 grudnia 2004 Posty: 164
Skąd: Z jaskini behemota :P
|
Wysłany: 14 czerwca 2005 Legenda Ervandoru
|
|
|
Noc 15 Vallathal (Maj) MCCLXVI r. Drugiej Ery
Rycerze śmierci siedzieli na swoich koniach w każdej chwili gotowi do ataku. Z drugiej strony grupa fanatyków a za nimi ciągle walczące ze sobą odziały ogrów, łuczników i nekromantów. Ashanti widziała to z ukrycia, znajdywała się w niedużej odległości od wroga. Wystarczająco dużej żeby nie zostać zauważona lecz wystarczająco blisko by móc ich zaatakować. Po głowie demonki kołatały się myśli, chciała zabić dowódcę rycerzy śmierci lecz wiedziała że gdy tylko zostanie wykryta stanie się ich ofiarą ku czci ich okropnego, łaknącego krwi władcy.
- Nie mam czasu na zastanowienia ! Musze to zrobić teraz bo będzie za późno – mówiła sama do siebie Ashanti
- Naostrzcie miecz żeby boleśnie przebijały waszych wrogów, nie bierzemy jeńców! Zabijcie tylu ile tylko zdołacie. Mamy to miejsce zrównać z ziemią rozumiecie ? – wydawał ostatnie polecenia dowódca. To już były ostatnie momenty przed atakiem, krew dudniła w skroniach. Demonka wiedziała dokładnie co ma robić, podczas gdy czaiła się w krzakach opracowała sobie plan. Gdy dowódca podniósł rękę aby wydać rozkaz ataku demonka skończyła wypowiadać inkantacje, w ziemi zrobiła się szczelina, była dość długa i szeroka że nie dało się jej przeskoczyć. Z dziury buchnął ogień, gorąca płomienie ogarnęły nieumarłych wojowników. Ashanti wyskoczyła z krzaków z kulą energii w dłoniach. Wystrzeliła je w Chandara, ten spadł z konia lecz nadal był w stanie walczyć, gdy reszta spostrzegła co się dzieje również zaczęli atakować. Ich ciosy były szybkie i skuteczne, demonka miała poważne rany lecz dalej walczyła. Wyciągnęła miecz i zaczęła szturmować dowódcę. Ten nie spodziewał się aż tak zaciętego przeciwnika wiec nie przygotował się do odparowywania ciosów. Po krótkiej wymianie ciosów Ashanti wybiła z rąk przeciwnika jego miecz.
- Ruszajcie ! Ona chce opóźnić atak ! Ruszajcie, poradzę sobie z nią ! Atakować – krzyczał dowódca. Jego podwładni wykonali atak i zaczęli pędzić w stronę fortu. Tymczasem demonka wciąż napierała na wciąż broniącego się lecz nie mogącego atakować przeciwnika. W jej oczach płonął prawdziwy ogień, od razu można było zauważyć że pałała od niej taka nienawiść że potrafiła by zabić każdego kto by się zbliżył lub próbował przeszkodzić.
- Co ? Zabijesz mnie ? Co ci to da, moje wojska i tak rozniosą ten fort w pył. Co ci da zabicie mnie ? – pytał
- Chociażby satysfakcje że zabiłam największego potwora jakiego znam. Z twojej winy zginęło tyle niewinnych istot! Giń ! – krzyczała i atakowała demonka
- A więc dalej, zrób to. Spotkamy się w piekle! Zabij mnie, a właśnie, zapomniałaś już o swoim honorze ? Zabijesz bezbronnego ? No nie, nie wiem czy twoja duma na tym nie ucierpi !
- Zamilcz ty... ty ... ty !
- Bo co ? Myślisz że boje się ciebie ? To że nie mam broni nie znaczy że jestem słabszy. Nawet najlepsza broń w słabych rękach nie da pożądanego efektu.
Demonka wyrzuciła wielki miecz rycerza śmierci i chwyciła za swój. Przed atakiem wzmocniła go magicznie żeby był i bardzo twardy lecz też lekki. Ashanti wzięła wielki zamach i ścięła głowe przeciwnikowi jednym celnym uderzeniem. Między końcem zbroi a hełmem był wystarczający otwór by zmieścił się w niego miecz. Głowa przeciwnika sturlała się po ziemi a z ciała zaczęła tryskać krew. Ashanti odsunęła się trochę lecz bryzgająca krew i tak ją ubrudziła. Odwróciła się tyłem i poczuła jak coś drasnęło ją w rękę. Gdy się odwróciła zobaczyła że ciało rycerza śmierci jakoś się zdołało ruszyć i musnąć jej ramię sztyletem. Rana na początku nie wydawała się zbyt wielka lecz mogło się tam wdać zakażenie, to by świadczyło czemu demonkę coraz bardziej szczypała rana i całe ramie stało się sine. Dla pewności demonka chwyciła wbity w ziemie toporek i dokończyła dzieło. Ciało teraz na pewno nie mogło już się ruszyć.
- Zabiłam go ! – krzyczała ciesząc się i płacząc cała umazana w krwi demonka. Zatrzymała konia który właśnie chciał się oddalić. Chwyciła sztandar wroga i nabiła na jego koniec głowę Chandara. Wsiadła na konia i zaczęła galopować w stronę fortu. Podczas drogi popaliła sztandar i ruszyła na przód. Gdy biali nekromanci i ich nieliczni sojusznicy zobaczyli pędzącą Ashanti z większym zapałem zaczęli zabijać wrogów. Teraz naprawdę wierzyli w zwycięstwo.
|
|
Powrót do góry
|
|
|
Hellburn
Dołączył: 27 maja 2004 Posty: 164
Skąd: z pustynnych rejonów Bracady
|
Wysłany: 14 czerwca 2005 Legenda Ervandoru
|
|
|
Wieczór, 21 Vallathal (Maj), MCCLXXVI r. Drugiej Ery
Straszliwe krzyki i ryki bandy orków odbijąły się od ścian napawając strachem Fristona, Bubeusza i Mastoriusa. Hellburn rzucił okiem na zakrwawioną postać leżącą na posadzce korytarza, potem na zgraję rojuszonych potworów i zatarł ręce. Już miał się rzucić w wir walki gdy nagle usłyszał bezbarwny głos Destero:
- Nie damy im rady... za dużo ich.
- Tak... przez klapę!! - zawołał Friston i zaczął wspinać się po drabinie.
- Bzdury gadacie... sam sobie dam z nimi radę - powiedział cicho ifryt i zrobił 3 kroki na przód.
Postać leżąca na podłodze na chwilę odzyskała świadomość i wyciągnęła rękę, jakby chciała uzmysłowić, że wołała *pomocy*.
- Nie możemy tego kogoś tutaj zostawić - rzekł zdenerwowany Bubeusz.
- I tak zginie. Patrz ile krwi straciła. - odezwał się Destero.
- Trzeba działać - powiedział zdecydowanym tonem biały nekromanta i nie czekając kwinął głową w stronę Hell'a. Ifryt uśmiechnął się i pobiegł w stronę już zbliżających się orków. Zbroja ifryta ponownie przybrała purpurowy kolor. Mastorius zwinnie doskoczył do pół przytomnej kobiety i sprawdził czy żyje... Nie wyczuł tętna... a mimo wszystko kobieta oddychała... niewiele myśląc biały nekromanta wziął nieznajomą na bary i powoli zaczął pełznąć w stronę towarzyszy którzy już czekali przy otwartej klapie... Tymczasem bełt wypuszczony z kuszy jedengo z orków przebił szmaragd i utkwił w prawym żebru ifryta. Hell odruchowo chwycił się za bok i spojrzał na zakrwawioną dłoń. Jego oczy zapłonęły. W gniewie rzucił trzy ogniste kule w agresora, który już miał zakończyć życie ifryta poprzez przepołowienie jego czaszki toporem. Wszystkie trafiły tam gdzie miały trafić czyli w żebro, bark i szyję. Potwór zawył z bólu i chwycił się za gadziel z trudem łapiąc oddech. W kierunku Ifryta poleciało pare bełtów. Już teraz Hellburn wiedział, że nie sprosta tak dużej liczbie orków. Zaczął się wycofywać... Spojrzał na drabinę i przez mózg przebiegła mu jedna myśl... *spal drabinę*. Rzucił ognistą kulą. Drabina najpierw się złamała a potem zamieniła w drobny proch. Ifryt spojrzał do góry. Jego nogi przemieniły się w ogniste tornado i poleciał w stronę otwartej klapy. Nagle... ból... drugi bełt przebił jego ramię... i czaszkę Dragonisa*. Ostatkiem sił doleciał do otworu i podciągnął się. Czekający na ten moment Friston szybko zamknął klapę. Hell klęczał dysząc ze zmęczenia. Na posadzkę ściekała niebieska krew.
objaśnienie* - Hellburn zwykł przyozdabiać swoją zbroję trofeami wrogów
___________ Damn! |
|
Powrót do góry
|
|
|